Zachwyciłam się Nią

Po raz pierwszy ze św. Teresą spotkała się przed 12 laty. Przypadkowe zetknięcie przerodziło się w fascynację. "Mała Tereska" stała się jej największą "przyjaciółką" i pomocnicą w sprawach, których nie dałoby się rozwiązać bez ingerencji z nieba.

- Dwanaście lat temu moja przyjaciółka Wanda, należąca do świeckiego Karmelu, dała mi relikwie świętej Tereni - mówi Katarzyna Krzaczek z Grzegorzewa k. Koła. - Uczyłam się wtedy w szkole średniej i miałam różne problemy w domu. Wanda powiedziała, że św. Teresa pomoże mi je rozwiązać.

Relikwie położyłam na półeczce i od czasu do czasu na nie patrzyłam. Po pewnym czasie pomyślałam, że może warto dowiedzieć się czegoś więcej o świętej Teresie. Wiedziałam, że była karmelitanką, chorowała i młodo zmarła. Nie wiedziałam jednak nic o Jej rodzinie i dzieciństwie. Przeczytałam "Dzieje duszy". Zaczęłam poznawać Jej życie i duchowość. Starałam się przyswoić sobie Jej myśli, rozważałam je i bardzo mi się to spodobało. Stopniowo weszłam w Jej duchowość. Zachwyciłam się Nią.

W duchowej wędrówce pomogły jej kolejne lektury podsuwane przez Wandę i poznaną w 1999 r. panią Teresę. - Zauważyłam też, że kiedy modliłam się do świętej Tereni, byłam wysłuchiwana. Pomyślnie układały się drobne, ale i poważniejsze sprawy - mówi Katarzyna Krzaczek.

Bardzo pragnęła zobaczyć miejsca związane ze św. Teresą - klasztor w Lisieux, Jej dom. Nadarzyła się okazja wyjazdu na organizowane tam rekolekcje. Było to kosztowne, ale ostatecznie pojechała. Wyjazd opłaciła jej przyjaciółka, też czcicielka Świętej z Lisieux.

Pani Katarzyna bardzo przeżyła tę podróż. Wciąż ma w pamięci cmentarz z pierwszym miejscem pochówku św. Teresy, pamiątki, które po niej pozostały, dzieła Jej rąk - ornat, obrazki w Ewangeliarzu. Wspomina także dzień 16 lipca ok. godziny 10, kiedy przekroczyła próg domu państwa Martin.

- Bardzo ważne było dla mnie spotkanie z rodzicami świętej Tereni, będącymi obecnie kandydatami na ołtarze - opowiada, przekładając kartki we wciąż uzupełnianym albumie sporządzonym po powrocie z pielgrzymki. - Po powrocie z pielgrzymki miałam wyjść za mąż. Bardzo to przeżywałam. W ogrodzie ich domu szeptałam panu Martin o moich sprawach, o Konradzie - moim ówczesnym narzeczonym, prosiłam, żeby jako mąż był taki jak on. Żeby nasza rodzina chociaż w części przypominała ich rodzinę.

Po ukończeniu szkoły średniej Katarzyna Krzaczek rozpoczęła studia teologiczne w konińskim oddziale Papieskiego Wydziału Teologicznego w Warszawie. Studiowała przez cztery lata. Zaczęła nawet pisać pracę na temat... św. Teresy. - "Powołanie do miłości w świetle pism św. Teresy od Dzieciątka Jezus i Najświętszego Oblicza" - precyzuje. Małżeństwo i dwójka dzieci nie pozwoliły na dokończenie studiów. Wciąż ma jednak nadzieję, że te plany jeszcze zrealizuje.

Mama - darowany czas
21 lipca 2003 roku zachorowała matka Katarzyny Krzaczek. Do trwających przez rok bólów głowy dołączyły się zaburzenia wzroku, paraliż nogi. W ciągu zaledwie kilku dni u kobiety wykryto złośliwego raka mózgu. Zajęte były obie półkule, było też dużo przerzutów. Uznano, że nie ma najmniejszej nadziei na jakąkolwiek pomoc i że są to jej ostatnie dni. - Mamusia miała 53 lata. Miałam nadzieję, że będzie żyć dłużej i cieszyć się wnukami. Mój synek miał wtedy troszkę więcej niż rok. Lekarz stwierdził jednak, że stan mamy jest krytyczny i nie da się już nic zrobić. Jedna z pielęgniarek szpitala w Turku - gdzie leżała mama - powiedziała mi wówczas, że zna lekarza, który podjąłby się operacji. Pojawiło się nikłe światełko nadziei - mówi Katarzyna Krzaczek. Zadzwoniła do doktora Andrzejaka ze szpitala w Łodzi. Podszedł do sprawy po ludzku. Polecił przyjechać na konsultację, obejrzał zdjęcia. - Nie ukrywał, że jest bardzo, bardzo źle, a po długim konsylium z innymi lekarzami podjął decyzję o operacji. Nie dawał jednak pewności, że mama ją przeżyje - opowiada Katarzyna Krzaczek. Operacja odbyła się 30 lipca 2003 r. Chora przeżyła.

- W czasie, kiedy mama miała operację i w ciągu następnych dni, kiedy dochodziła do zdrowia, odbywały się dwie lub trzy Msze św. w intencji jej uzdrowienia za przyczyną św. Tereni w łódzkim kościele księży salezjanów pw. św. Teresy z Lisieux i św. Jana Bosko w Łodzi. Kościół ten znajdował się pół kilometra od szpitala i dla mnie to była wielka nadzieja i znak. Uznałam, że to nie przypadek, że właśnie ten kościół nosi wezwanie św. Teresy.

- Po kilku dniach mama zaczęła powracać do zdrowia. Zaczęła rozmawiać, sama jeść, chodzić, przypominać sobie. Odzyskała świadomość i trochę się dziwiła, dlaczego nie ma włosów. Cudowne było to, że wstała, chodziła, potrafiła się sama podpisać. Na dalszą rekonwalescencję wróciliśmy do szpitala w Turku. Po tygodniu od operacji pan doktor, który powiedział, że mama po kilku dniach umrze, był tak zdumiony jej dobrym stanem zdrowia, że nie mógł słowa wypowiedzieć. Wycinki usuniętej rakowatej tkanki wysłano do Warszawy. Po kilku dniach przyszła odpowiedź, że to rak złośliwy, którego źródło jest w mózgu. Rokowano maksimum pół roku życia. Dalsze leczenie - m.in. chemioterapię odradzono. Polecono jedynie otoczyć chorą jak najlepszą opieką.

- Mamusia wróciła do domu, przez dwa tygodnie dochodziła jeszcze do siebie. Dobrze się poczuła. Odzyskała sprawność do tego stopnia, że nie mogła usiedzieć w miejscu, chciała wszystko robić. To było piękne. Jednak po pewnym czasie znowu zaczęła słabnąć. W połowie września zaczęła wpadać w śpiączkę. Poprosiłam lekarza, żeby skierował ją do szpitala, żeby dostała kroplówki na uśmierzenie bólu. Pojechała do najbliższego szpitala, ale lekarz, który przypomniał sobie historię jej choroby, nie chciał jej przyjąć. Odesłał ją do Konina. To też było takie działanie świętej Tereni - bo w Koninie była bardzo dobra opieka ze strony lekarzy i pielęgniarek.

- Ostatni kontakt z mamusią miałam w sobotę 28 września. Zastanawiałam się, czy dożyje 30 września. Prosiłam św. Terenię, żeby mamusia zmarła w dzień jej śmierci. "To byłby taki znak, że Ty się nią opiekujesz" - mówiłam Jej. I mama zmarła w nocy z 29 na 30 ok. godz. 3.30. Obudziłam się wtedy i modliłam. To było takie nasze pożegnanie. Święta Terenia dała mi kolejny znak. Dużo łatwiej było mi się z tym pogodzić.

Aneta - wymodlone życie
- Kilka dni po operacji mamusi - 3 sierpnia 2003 r. - moja rodzina postanowiła pojechać do niej w odwiedziny. Samochodem pojechali mój mąż, tata, brat i jego dziewczyna Aneta. Na ostatnim skrzyżowaniu przed szpitalem mieli poważny wypadek. Na tyle poważny, że na drugi dzień informacja o nim była na pierwszych stronach gazet. W najcięższym stanie była 23-letnia Aneta. Okazało się, że ma bardzo rozległe obrażenia wewnętrzne, zmiażdżoną miednicę, trudny do zatamowania krwotok. Przez kilka godzin walczyła ze śmiercią. Widziałam ją pod aparaturą. Dla lekarzy było oczywiste, że umrze. To była kwestia godzin. Tego samego dnia Anetka miała pierwszą operację. Czym prędzej zamówiłam Msze św. w kościele św. Teresy i św. Jana Bosko. Odprawione zostały 4 i 5 sierpnia. Kiedy Anetka miała przebłysk świadomości, dałam jej do ręki relikwie św. Tereni. Prosiłam Świętą o pomoc. Mimo że nadziei na przeżycie nie było żadnych, Anetka jednak przetrwała. Przeszła drugą operację, potem trzecią. Jeden z lekarzy na własną rękę zamówił lekarstwo warte kilka tysięcy, bo szpital nie miał na nie pieniędzy. Te ludzkie gesty, żeby ratować tę dziewczynę były dla mnie cudowne.

- Anetka ma dziś pierwszą grupę inwalidzką. Normalnie chodzi, chociaż mogła nie chodzić. Dziś nikt nie powiedziałby, że była w tak ciężkim stanie. Odwiedziłam ją niedawno i ofiarowałam obrazek z ołtarzem św. Teresy, gdzie była odprawiana Msza Święta w intencji jej uzdrowienia. Może Anetka nie przeżywa tego jako uzdrowienie, ale wewnątrz też jest to dla niej ważne.

Dom - przypadek czy przeznacznie?
Św. Teresa miała też swój udział w zakupie domu państwa Krzaczków. - Mieszkaliśmy w Kole, w mieszkaniu w bloku z teściami. Było nas siedmioro. Bardzo ciasno. Trzeba było myśleć o jakimś mieszkanku - opowiada Katarzyna Krzaczek. - Od początku małżeństwa codziennie modliliśmy się z mężem o domek a także o dziecko i szczęśliwy poród. Po kilku miesiącach naszych modlitw, 5 lutego 2002 przypadkowo znalazłam ogłoszenie, że jest do kupienia domek z gospodarstwem. Niedaleko Koła. I choć nie w ogóle nie mieliśmy pieniędzy, pomyślałam, że trzeba sprawdzić, co to jest i ile kosztuje. Okazało się, że to stary domek do przebudowy, na wsi, jest ogród i pole, a kosztuje mniej niż połowę tego, co inne domki na sprzedaż w naszej okolicy. Pojechaliśmy tam prawie natychmiast. Weszłam do środka głównymi drzwiami i pierwszą rzeczą, którą zobaczyłam był obraz... św. Tereski. "No tak, Święta Tereniu, skoro Ty tu jesteś i to ma być mój dom, to może nie jest to przypadek" - pomyślałam. Zainteresowałam się obrazem. Okazało się, że żona właściciela domu pana Stanisława - który okazał się znajomym z pracy mojego teścia - oraz jej mama były czcicielkami Świętej Tereni. Obraz - czczony i szanowany - wisiał tu, odkąd sięgną pamięcią. A ponieważ po zakupie wszystko w tym domku należeć miało do nas, to oczywiście obraz Świętej Tereni też.

Św. Terenia towarzyszyła nam podczas spotkań z tamtą rodziną przy omawianiu kwestii związanych z zakupem. Zastanawialiśmy się nad tym, tymczasem pojawili się inni kupcy i to z gotówką w ręku. Po ludzku sądząc byliśmy na straconej pozycji. Nie mieliśmy nawet tej stosunkowo niskiej kwoty. Ale żona pana Stanisława powiedziała, że skoro tak kochamy św. Terenię, to wolałaby, żebyśmy to my mieli ten domek. Dzień po dobiciu targu miałam sen - wiem, że był od Świętej Tereni. Mieliśmy potem tydzień czasu, żeby zebrać połowę pieniędzy. Daliśmy radę. 6 marca rozpoczęliśmy pierwsze prace w ogródku. To było takie cudowne, że mamy domek i możemy przy nim pracować. A św. Terenia cały czas pomaga nam namacalnie w jego budowie. W miejscu, gdzie był jej obraz, mąż wmurował Jej relikwie i Cudowny Medalik. A obraz wisi na innym, honorowym miejscu.


Łukasz Kudlicki, hb

W: Cuda i łaski Boże, kwiecień 2005.