Łaski - Odzyskałam moich synów

Święta Teresa albo Santa Therezinha (co znaczy święta Tereska, jak zdrobniale nazywamy ją w Brazylii) wywarła wielki wpływ na moje życie. Moja matka miała do niej szczególne nabożeństwo i często ją wzywała. Tak też było tuż przed moim urodzeniem, zaraz po wybuchu II wojny światowej. Poród był trudny. Płód ułożył się nóżkami do przodu i lekarz powiedział ojcu, że uda się chyba uratować tylko matkę. Mama błagała Tereskę o pomoc, obiecując, że jeśli dziecko przeżyje, nazwane zostanie jej imieniem. I przeżyło.Ja jednakże nie rozumiałam cudownego wstawiennictwa świętej Tereski, aż do momentu, kiedy wykryto u mnie rzadki rodzaj mięsaka. Pojechałam do USA na operację i rekonwalescencję. Niedługo potem choroba wróciła. W tym czasie spotkałam ludzi zaangażowanych w pracę w Towarzystwie Świętej Teresy. Zaprosili mnie na któreś ze spotkań. Duże wrażenie zrobiła na mnie ich głęboka duchowość. Modlili się za mnie i powiedzieli, że wynik mojej ostatniej biopsji będzie negatywny, jak w istocie się stało. Wróciłam więc do Brazylii i założyłam Towarzystwo Terezjańskie, które rozrosło się i zrobiło dużo dobrego.

Święta Tereska, moja ulubiona święta, nigdy nie przestała mnie zadziwiać. Nie tylko tym, że aż dwa razy uratowała mi życie. Mam też wrażenie, że za jej sprawą pogodziłam się z dziećmi po wielu latach rozłąki. Dwóch moich synów, w wieku czterech i siedmiu lat, zostało mi gwałtownie zabranych i wywiezionych z kraju przez ich ojca. Wyjechał z nimi do Libanu, gdziemieszkała jego rodzina. Byłam załamana, myślałam, że życie dla mnie już się skończyło. Po wielu wysiłkach uzyskałam dokumenty zezwalające na „poszukiwania i zatrzymanie” dzieci. Pojechałam do Libanu. Tam dowiedziałam się, że ojciec zabrał je do Syrii, której moje papiery, niestety, nie obejmowały. W Libanie spędziłam osiem miesięcy, próbując skontaktować się z władzami lokalnymi i rodziną męża. Bezskutecznie. W końcu groźba wojny domowej sprawiła, że musiałam wrócić do domu. Czułam się pokonana, wydawało mi się, że nigdy już nie zobaczę swoich synów.

Nie dałam jednak za wygraną. Po jakimś czasie dowiedziałam się od osoby, którą poznałam w czasie tej tułaczki, że dzieci przebywały na wakacjach w Anglii. Pojechałam tam i wynajęłam detektywa, żeby odszukał chłopców. Było to tym trudniejsze, że angielski system prawny przy wjeździe do kraju przewiduje dokumenty tylko dla dzieci powyżej lat szesnastu. Jednak po roku policja zlokalizowała mojego eksmęża i synów. Radość z odnalezienia dzieci szybko zmieniła się w smutek: przekonałam się, że mąż „naszpikował ich” kłamstwami na mój temat i że nie chcą mieć ze mną nic wspólnego (mieli już wtedy trzynaście i piętnaście lat). Zdecydowałam się wszcząć postępowanie sądowe, którego skutkiem był wyrok: dzieci są „w dyspozycji Korony”, co oznaczało, że nie mogą opuścić Anglii. Napisałam do chłopców wiele listów, wysyłając je na adres szkoły. Rok później odwiedziłam ich. Spotkałam się z całkowitym odrzuceniem. Nie pozostało mi już nic innego, jak pogodzić się z tą smutną rzeczywistością.

Dopiero po wielu latach, w czasie choroby, przyszło mi do głowy, aby poprosić świętą Tereskę — moją świeżo znalezioną duchową przyjaciółkę — o wstawiennictwo w tej sprawie. W tym czasie zmarł mój jedyny brat. Poprzez „zbieg okoliczności” jeden z wielu jego znajomych w Kanadzie (dokąd często podróżował), dowiedział się o mojej sytuacji i skontaktował z kimś w Europie. W rezultacie któregoś dnia dostałam od mojego starszego syna list z kondolencjami z powodu śmierci brata. Syn miał już trzydzieści sześć lat, mieszkał w Hiszpanii. Dołączył do listu pojednawcze słowa. Pospieszyłam do Hiszpanii. Powitał mnie czule. Okazało się, że młodszy syn mieszka w Dublinie, w Irlandii. Zadzwoniłam do niego, długo rozmawialiśmy.

W ostatnim dniu pobytu w Hiszpanii zapytałam syna, czy ma i może mi dać jakieś zdjęcia z bratem i jego rodziną. Miał tylko jedno, zrobione w pubie w Irlandii. Kiedy je zobaczyłam, o mało nie zemdlałam: na ścianie, za dziećmi i ich rodzinami, wisiał obraz świętej Tereski. Uśmiechała się do mnie. Wydawało się, jakby aparat fotograficzny specjalnie chciał ją uwiecznić, tymczasem osoby na zdjęciu zupełnie nie wiedziały, o kogo chodzi! Nikt z nich nie zdawał też sobie sprawy z mojego do niej nabożeństwa ani próśb o jej wstawiennictwo. Zadałam sobie trud, żeby dowiedzieć się, w jakim to było pubie. Skontaktowałam się z właścicielami. Chciałam uzyskać od nich potwierdzenie wstawiennictwa świętej, choć w głębi serca nie miałam wątpliwości. Otrzymałam odpowiedź e-mailem: Tak, to rzeczywiście portret świętej Teresy z Lisieux, ale „nie jest na sprzedaż”.

Gilda Therezinha, Brazylia

W: E. Ficecelli, Kwiatki świętej Tereski, czyli deszcz róż, Kraków 2005.