Łaski - Teresa miała mnie na oku

Najpierw nieodparcie pociągały mnie intrygujące zjawiska, takie jak cuda eucharystyczne, przeżycia mistyczne, stygmaty i objawienia. Były to pojęcia całkowicie obce mojemu luterańskiemu doświadczeniu. Stopniowo jednak zaczęłam interesować się historią Kościoła, sakramentami, soborami, doktryną, apologetyką (wyjaśnianiem i obroną wiary), a także świętymi. Kiedy zaczynałam czytać żywoty świętych, odkryłam, że ich ogromne znaczenie dla nas polega nie tylko na przykładzie życia, ale i na tym, że mogą stanąć przed tronem Bożym i wstawiać się za nami. Wtedy też poznałam świętą Teresę z Lisieux i zdałam sobie sprawę z wpływu, jaki wywarła na moje życie. Po raz pierwszy święta Teresa — całkiem dosłownie — stanęła na mojej drodze, kiedy miałam około ośmiu lat. Pewnego dnia, idąc do szkoły, zauważyłam na chodniku coś połyskującego. Był to medalik. Z jednej strony widniała podobizna młodej kobiety w welonie, trzymającej jakiś, niezbyt dla mnie czytelny, przedmiot; z drugiej — tajemniczy napis: „Po śmierci spuszczę deszcz róż”. Byłam wtedy protestancką uczennicą i uznałam, że chodzi o Matkę Boską, choć nie wiedziałam, dlaczego mowa jest o różach. Tego samego dnia pokazałam medalik mamie. Pozwoliła mi go zatrzymać i stwierdziła, że prawdopodobnie nie ma on większej wartości. Była to dość niezwykła reakcja, bowiem moi rodzice w tym czasie mieli katolicyzm w niezbyt wysokim poważaniu.

Włożyłam medalik do kasetki z biżuterią i przestałam się nim zajmować. Dopiero kiedy przyjęłam katolicyzm, już jako osoba dorosła, i zaczęłam czytać żywoty świętych, rozpoznałam na medaliku świętą Teresę. Wtedy uderzyła mnie myśl, że ta karmelitańska mniszka w jakiś sposób i w jakimś celu miała mnie „na oku” od dzieciństwa. Zaczęłam przypuszczać, że znalezienie medalika było częścią jakiegoś planu. Stąd zrodził się zamysł przeczytania „Dziejów duszy”, autobiografii Teresy. Stało się to dla mnie głębokim przeżyciem. Podziwiałam wiarę i stanowczość tej młodej katoliczki, która przewalczyła nieśmiałość i wkradła się w zamknięte dla turystów rewiry rzymskiego Koloseum, żeby oddać cześć ziemi, na której ginęli święci męczennicy, czy — z jeszcze większą śmiałością — odważyła się u stóp papieża prosić o pozwolenie wstąpienia do Karmelu.

W pewnym sensie święta Teresa przypominała mi postać Jo z „Małych kobietek” Louisy May Alcott. Chciałam być właśnie taka jak Tereska: oddana, pełna ufności i zapału, a przede wszystkim zapominająca o sobie. Jej życie było przygodą i tryumfalną wędrówką. Była wspaniałym wzorem zbliżenia się do Boga na „małej drodze” duchowej. Pozwoliła mi zobaczyć wiele miejsc w moim życiu, które wymagały przemiany. W tym czasie nie wzywałam jej wstawiennictwa, gdyż dla świeżo upieczonej katoliczki idea ta była jeszcze obca. Prośba o znak róż wydawała mi się nawet trącąca zabobonem...

Świętej obcowanie

Pewnego dnia, w czasie rekolekcji, naszło mnie dręczące pytanie: czy moja, zmarła przed dziesięcioma laty, matka poszła do nieba? Modląc się w pokoju zapytałam o to świętą Teresę i niezbyt pewnie poprosiłam o potwierdzenie w formie czerwonej róży. Niemal natychmiast na drzewo przed oknem nadleciał czerwony ptaszek i zaczął raźnie śpiewać. Przyglądałam się mu z uwagą, zastanawiając się, czy to aby nie jest ów znak. Po chwili zjawił się młody seminarzysta ubrany w jaskrawo czerwony sweter. Patrzyłam na niego sceptycznie. Byłam przekonana, że zaczynam mieć urojenia. Upierając się przy tej odpowiedzi, poszłam na Mszę świętą kończącą dni skupienia. Po pięknej uroczystości udałam się, wraz uczestnikami rekolekcji, na ostatni wspólny posiłek. I co zobaczyłam? Na każdym talerzu leżała kartka z modlitwą i wizerunkiem świętej Teresy z Lisieux. Trzęsącymi rękami otworzyłam składankę; wypadła z niej róża z czerwonego jedwabiu... W tym momencie rozwiały się moje wątpliwości co do tego, gdzie była moja matka, i zarazem co do modlitw o wstawiennictwo świętej Teresy.

Po jakimś czasie mój najstarszy syn, Michael, wrócił ze szkoły z zadaniem przygotowania prezentacji na temat wybranego świętego. Opowiedziałam mu, oczywiście, o świętej Teresie. Gdy doszłam do epizodu z różami, jego ciekawość wzrosła. Raczej pragmatyczne dziecko chciało się przekonać samo. Zapytałam, czy ma jakąś intencję, w której chciałby się pomodlić. Natychmiast odpowiedział, że chce wiedzieć, czy pani Reed jest w niebie. Zdziwiło mnie to trochę, ale i wzruszyło, że ciągle pamięta o ukochanej sąsiadce, przybranej babci, którą stracił rok wcześniej. Poprosiliśmy świętą Teresę o kwietny znak. Uprzedziłam niecierpliwego syna, że trzeba dać świętej trochę czasu. Dwa dni później, kiedy wśród rozlicznych zajęć zapomniałam już o naszej rozmowie, zaalarmował mnie jego krzyk: „Mamo! Mamo!”. Głos dochodził z kuchni. Szybko zbiegłam po schodach, czując, że musiało zdarzyć się coś ważnego. Kiedy wbiegłam do kuchni, Michael nerwowo podskakiwał. „Mamo!” — wołałz radością. — „Moja modlitwa została wysłuchana! Dostałem kwiat! Dostałem kwiat! Pani Reed jest w niebie!”. Spojrzałam w kierunku, który wskazywał: na kuchennym stole, w wazonie, stała żółta róża. Otworzyłam ze zdziwienia usta i nagle pojęłam. Otóż poprzedniego wieczoru, zbierająca się raz w tygodniu, grupa biblijna miała w naszym domu spotkanie. Jak zwykle pan Reed przyniósł kwiat, mający symbolizować obecność jego zmarłej żony. Często przynosił żółtą różę, jej ulubioną, a ta pochodziła z krzewu, który posadziliśmy na jej pamiątkę. Sprzątając po spotkaniu zauważyłam, że pan Reed zapomniał ją zabrać. Miałam mu ją odnieść (mieszka w domu naprzeciwko), ale zrobiło się późno i postanowiłam odłożyć to do następnego rana. Postawiłam różę na stole i poszłam spać.Michael widział to zupełnie inaczej. Liczyła się tylko róża, przyniesiona specjalnie dla niego przez niebieskiego posłańca. „Święta Teresa z pewnością wysłuchała twoje modlitwy — przyznałam. — Nie tylko przysłała ci kwiat, ale i kwiat z krzewu pani Reed. Czy mógłby być lepszy znak, że pani Reed jest w niebie?”. Uściskałam go. Po policzku spływała mi łza. Prawdziwym cudem nie była róża. Cieszył mnie widok uszczęśliwionego syna, pełnego ufności w Bożą opiekę. Wiedziałam, że to doświadczenie nauczy go więcej niż szkolne wypracowanie. Jego życie, jak i moje, wzbogaci ufna wiara w świętych obcowanie, jeden z największych darów Bożych.

Wsiadłam w wehikuł Pana Boga

Jakieś dwa lata po drobnym, ale znaczącym epizodzie z różą, chciałam zrezygnować z pracy jako specjalista od praw autorskich w reklamie, czym zajmowałam się przez długie lata. Pragnęłam zająć się pisaniem książek dla dzieci, co było moim marzeniem od dzieciństwa. Przedsięwzięcie to okazało się jednak trudniejsze, niż się spodziewałam. Zniechęcona całą serią listów, odrzucających moje propozycje, wpadłam na pomysł całkowitej zmiany kierunku i napisania artykułu o doświadczeniu mojego syna ze świętą Teresą. Wysłałam tekst do kilku pism katolickich. Dodam, że od wielu lat gorąco się modliłam, by Bóg użył moich talentów na swoją chwałę. Dzień po dniu prosiłam, abym stała się narzędziem przybliżającym ludzi do Niego. Wznosiłam tę modlitwę nie bez pewnego strachu; choć pragnęłam być otwarta na Bożą, a nie własną wolę, w głębi serca miałam nadzieję, że powoła mnie jako pisarkę...

Wtedy moje życie przybrało nieoczekiwany obrót: stwierdziłam, że oczekuję czwartego dziecka. Byliśmy szczęśliwymi rodzicami trzech zdrowych i udanych chłopców, a ja miałam już czterdziestkę. Pragnęłam raczej poświęcić więcej wolnego czasu i energii na pisanie, gdyż dzieci były trochę odchowane. Niemowlę i obowiązki z nim związane to nie było coś, co by mnie w tym momencie pociągało... Kiedy odpoczywałam któregoś dnia, użalając się nad sobą i zmęczona porannymi nudnościami, mąż podał mi list, który właśnie nadszedł. Z największym zdziwieniem stwierdziłam, że był to list zawierający akceptację, choć nie dotyczył żadnej z moich książek: „Catholic Parent Magazine” zamierzał opublikować historię o świętej Teresie.

Zrozumiałam, że Bóg wreszcie przyjął moją gotowość. Kiedy miałam czterdzieści lat, byłam zajęta trójką dzieci i oczekiwałam czwartego, On zadecydował, że nadszedł czas... Poczułam, że to był początek czegoś wyjątkowego i ważnego, jakiejś misji. Taka miała być moja, ale i Boża, droga dotarcia do wielu ludzi, droga poprzez pisanie, które tak mnie pociągało! Wydawało się, że u jej początków stała święta Teresa. Niedługo potem miałam na swoim koncie kilka opublikowanych artykułów i kontrakt na serię katolickich książeczek dla dzieci. Bóg prowadził wehikuł, a ja znalazłam się wśród jego pasażerów.

Pomysł niniejszej książki powstał wtedy, gdy dostałam list od ciotki. Przeczytała z zainteresowaniem mój artykuł o świętej z Lisieux i przesłała mi własne świadectwo wstawiennictwa Małego Kwiatka. Kiedy czytałam jej historię, przyszło mi do głowy, że zbiór takich świadectw wiary mógłby utworzyć ciekawy zbiorek. Aura wokół pielgrzymki relikwii świętej Teresy po świecie, w tym po Stanach Zjednoczonych, wzmocniła we mnie poczucie, że nadszedł czas na taką książkę. Na myśl o tym projekcie ogarniał mnie wielki pokój. Ufałam, że Teresa zajmie się szczegółami.

Aby nie zboczyć z drogi

Mnie samej nie było dane zobaczyć relikwii, kiedy podróżowały one po Stanach Zjednoczonych, bo dziecko miało się urodzić lada dzień. Ciągle jednak śledzę peregrynację relikwii Teresy i uważam, że jest to niezwykłe, wiele znaczące i podnoszące na duchu wydarzenie, nie tylko w skali naszego kraju, ale i świata. Przecież tak niedawno w USA dotknął nas skandal obyczajowy. Obserwujemy podziały, brak powołań kapłańskich i zakonnych, słabe wykształcenie religijne dorosłych, mniejszy udział wiernych we Mszy świętej i sakramentach. To wszystko robi wrażenie, iż świat szybko się sekularyzuje. W przeciwieństwie do tej smutnej rzeczywistości, dziewiętnastowieczna mniszka zdaje się bez wysiłku przyciągać ludzi do pobożności, kultu i głębokiej wiary.

Pociągnij mnie za sobą! Pobiegnijmy do wonności olejków twoich! (LXX i Wlg) — ten, ulubiony Teresy, werset z Pieśni nad Pieśniami był dla niej odkryciem. Pojęła i mówiła to Bogu: „Kiedy dusza pozwoli zniewolić się wonią Twoich olejków, nie może już biegnąć sama, wszystkie dusze, które kocha, biegną za nią. Dzieje się tak bez przymusu, bez wysiłku, jest to naturalną konsekwencją Twojego przyciągania” („Dzieje duszy”). Ale kiedy z zapałem i miłością podążamy za świętą z Lisieux i jej cudowną duchowością, musimy uważać, żeby nie zboczyć z drogi.

Trzeba zrozumieć, że święci są darem Boga, łaskawie nam ofiarowywanym. Są to ludzie wybijający się w historii za sprawą wyjątkowej miłości i posłuszeństwa, istoty będące teraz w niebie, gotowe nam pomagać. Tylko od nas zależy, czy skorzystamy z tej możliwości. Nie jest to rzecz nakazana ani też nie uczyni z nas lepszych chrześcijan. Trzeba koniecznie pamiętać, że święci są jedynie drogą do Boga. Oni nie są nigdy źródłem cudów, bowiem tylko Bóg czyni cuda.

Kiedy odkrywamy świętego, kogoś, kto zrobił na nas wielkie wrażenie, to przybliżając się do niego poprzez emocje, powinniśmy w końcu przybliżyć się do Boga. Jeśli tak się nie dzieje, to coś nie jest w porządku. Musimy widzieć naszego świętego we właściwej perspektywie. Inaczej mówiąc, możemy kochać Teresę, rozmawiać z nią w modlitwie, szanować ją jako świętą, lecz nie możemy obdarzać jej najwyższą czcią, bo ta należy się wyłącznie Bogu.

Tereska nigdy nie szukała własnej chwały, każdy jej gest i poryw serca miał na celu jedynie chwałę Bożą. Wyraźnie powiedziała, że musi poprosić Boga o pobłogosławienie róż, zanim spuści je na ziemię — to Pan Bóg o wszystkim decyduje. Dlatego też, kiedy zwracamy się do Małego Kwiatka, nie dzieje się to w próżni, jednak nasze modlitwy są wysłuchiwane, gdy bierzemy przykład ze świętej Teresy poprzez ufne powierzenie naszych spraw Bogu.

W niniejszym zbiorze świadectw, które oscylują między zwykłymi, a niezwykłymi, często będzie powtarzać się słowo „nowenna”. Jak wiadomo, jest to tradycyjna chrześcijańska modlitwa, która najczęściej odbywała się w ciągu dziewięciu dni między Wniebowstąpieniem a Zesłaniem Ducha Świętego, na wzór modlitwy w Wieczerniku, kiedy to Maryja i Apostołowie, modląc się razem, oczekiwali na przyjście Ducha Pocieszyciela.

Praktyka odmawiania nowenny do świętej Teresy nie należy do tradycji karmelitańskiej. Zapoczątkował ją ojciec Putigan, jezuita, w latach dwudziestych, kiedy Teresa została przedstawiona do kanonizacji. Gdy ludzie znaleźli się pod urokiem osobowości i duchowości Małego Kwiatka, praktyka ta rozpowszechniła się i trwa po dzień dzisiejszy. Siła tego typu modlitwy nie leży w słowach czy liczbie dni, w których się ją odmawia (istnieje też popularna pięciodniowa nowenna do świętej Teresy), ale w stałości wiary. Trzeba przecież dyscypliny i wysiłku, aby modlić się przez dłuższy czas. Sam Jezus zaleca nam stałość w modlitwie. Gdy szukamy Bożego pośrednictwa, nowenna nie jest, oczywiście, konieczna. Konieczna jest natomiast modlitwa płynąca z serca, wiara, ufność i całkiem wystarczą nasze słowa. Sama Teresa przedkładała spontaniczną i ciągłą rozmowę z Jezusem nad sformalizowane modlitwy, takie jak różaniec. Najważniejsze jest to, że modlitwa jest rozmową z Bogiem i powinniśmy mówić językiem, który nam odpowiada i najlepiej wyraża nasze uczucia.

Prośba o znaki

Ojciec Putigan zapoczątkował również praktykę zwracania się do świętej Teresy z prośbą o różę albo inny kwiat na znak, że nasza modlitwa została usłyszana. Co zaś dotyczy zapachu róż, czasem również kojarzonym z modlitwami do świętej, ma on związek z jej grobem. Teresa została pochowana na cmentarzu publicznym, a nie na terenie klasztornym, ponieważ w tym okresie panowały we Francji bardzo surowe prawa, nieprzychylne religii. Okazało się to opatrznościowe, ponieważ setkom tysięcy pielgrzymów dało bezpośredni dostęp do jej grobu przez dwadzieścia sześć lat, aż do momentu kiedy — po beatyfikacji

— jej szczątki przeniesiono do karmelitańskiej kaplicy. W tym czasie odnotowano tysiące cudów, przypisywanych świętej. Kiedy otwarto jej grób, wszyscy obecni poczuli mocną woń róż...

Konieczna jest roztropność, gdy chcemy prosić o róże czy inny widzialny znak, że Teresa nam pomaga w jakiejś sytuacji. Musimy pamiętać, że ona sama nie prosiła i nie polegała na żadnym fizycznym znaku Bożym. Nigdy nie twierdziła, że posiada wizje czy słyszy głosy, że ma dar stygmatów czy bilokacji. Co więcej, jej wiara poddana została próbie, kiedy radość, z jaką doświadczała Boga, została jej odebrana podczas „straszliwej nocy” ostatnich osiemnastu miesięcy życia. Bez żadnych znaków potwierdzających, że istnieje Bóg i niebo, była jednak w stanie żyć wiarą. Jej świadectwo powinno być dla nas szczególną lekcją.

W Piśmie Świętym Jezus przestrzega nas, abyśmy nie byli jak ci, ciągle domagający się znaków. Mimo że dokonał niebywałych czynów, stale znajdowali się tacy, którzy nie chcieli uwierzyć. W ostatecznym rozrachunku nie wychwalamy Jezusa za to, że czynił cuda, tylko oddajemy Mu cześć, dlatego że jest Synem Bożym i umarł dla naszego zbawienia. Powinniśmy się kierować podobnym myśleniem, a Teresę widzieć nie jako cudowną dostarczycielkę róż, ale mężną kobietę, która — poprzez tysiące drobnych decyzji i ofiar — wypracowała świętość i zasłużyła na miejsce w niebie.

Z drugiej jednak strony nie należy wątpić w to, że Pan Bóg

— aby zwrócić naszą uwagę — może działać, jak Mu się podoba, wedle własnej woli. Trudno też nie dostrzegać faktu, że sto lat po śmierci Teresy róże ciągle na nas spływają. Niektóre przypadki są tak spektakularne, że nawet rozbrajają cyników: kwiaty pachną i nie więdną, kwitną w zimie, różane płatki wydają się lecieć z nieba. Mniej cudowne zdarzenia sceptyk może przypisać przypadkowi. Ale tak naprawdę jaka jest różnica między przypadkiem a cudownym zrządzeniem? Ta różnica wynika z wiary, o czym świadczą historie zawarte w tej książce.

Prośba o znaki przypomina mi zabawną anegdotę, którą opowiedział mi Bob, mężczyzna poznany w czasie którychś rekolekcji. Bob uszkodził sobie kręgosłup i stracił pracę. Kiedy leczył się i przebywał w domu, przeczytał autobiografię świętej Teresy. Zaciekawiły go pogłoski o kwietnym znaku. Chciał sam się przekonać. Postanowił więc poprosić świętą o znak ptaka. „Ptaka?” — zapytałam zdziwiona. Bob nieśmiało potaknął. Sam nie wiedział, dlaczego w modlitwie poprosił akurat o znak ptaka. Któregoś dnia, leżąc na sofie, patrzył na belki stropowe swojego domu, zbudowanego wedle projektów częstych w południowowschodnich rejonach Stanów. Po chwili wydało mu się, że tuż przy belce widzi coś, co mogło być ptasim ogonem. Przyglądnął się z bliska i stwierdził, że był to ogon małej jaszczurki, typowej dla tej okolicy. „Nie chodziło mi o jaszczurkę — powiedział do siebie. — Prosiłem o ptaka”. Po chwili przestał o tym myśleć. W tym momencie jakiś ptaszek przyfrunął na patio, tuż obok szklanych drzwi. Zanim się zatrzymał, podskoczył kilka razy. Potem spojrzał w dół i podniósł coś małego. Podskoczył jeszcze kilka razy, podrzucił to coś pod same drzwi i odleciał. Zaintrygowany Bob wstał, schylił się i podniósł... kwiatek. Jaki może być wniosek z tej opowiastki? Być może święta Teresa przypomina nam, że powinniśmy poważnie podchodzić do naszych próśb modlitewnych. A może daje do zrozumienia, że ciągle jeszcze posiada poczucie humoru, z którego znały ją inne karmelitanki? I jeszcze jedno — historie, które będziecie czytali, pokazują zwrotny punkt w życiu duchowym ludzi: chwile olśnienia, delikatne dotknięcia Bożego pokoju, momenty zrozumienia, że ktoś nas słucha, opiekuje się nami i nas kocha. Są to dla opowiadających cenne i intymne chwile. Dzielą się nimi, aby pokazać różne drogi, na których doświadcza się wstawiennictwa Tereski, karmelitanki z Lisieux.

Wyjść Bogu naprzeciw

Nie jest moim zamiarem wzbudzanie fałszywych nadziei poprzez dowodzenie, że orędownictwo opisane w tych historiach jest typowe czy zagwarantowane. Czasami — jak zapewne tego kiedyś doświadczyliśmy — modlitwy wydają się nie wysłuchane, a w każdym razie nie tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Czasem odpowiedź jest po prostu odmowna. Należy pamiętać, że święta Teresa nie zajmowała się w życiu proszeniem o pomyślne przypadki dla siebie — prosiła o łaskę Bożą, aby mogła podołać temu, co stawało na jej drodze.

Bez wątpienia, najgłębsze doświadczenia duchowe mogą pojawiać się w momentach ciemności i rozczarowania, kiedy nie ma happy endu, i aby rozpoznać wolę Bożą, musimy pilniej badać siebie i sytuację. Musimy, jak Tereska, mieć wiarę, że Bóg zna nasze potrzeby, nawet zanim je rozpoznamy, i wie, co jest dla nas najlepsze. Dlatego też w przytoczonych historiach nie koncentrujmy się nadmiernie na różach, ale podziwiajmy wiarę, która wzmocniła się, prowadząc do wzrostu duszy.

Myślę, że możemy się z tym zgodzić, iż wielu jest wspaniałych świętych, których warto naśladować. Przez wieki Kościół skrzętnie podnosił do tej godności ludzi, na których możemy wzorować nasze zachowanie i duchowość. Fakt, że Jan Paweł II beatyfikował więcej świętych niż wszyscy wcześniejsi papieże razem wzięci, podkreśla znaczenie, jakie ci niebiescy pomocnicy mają dla nas dzisiaj.

Święta Teresa z Lisieux cieszy się jednak wyjątkową popularnością. Być może łatwość szczególnego z nią kontaktu pochodzi stąd, że jest nam stosunkowo bliska w czasie, jest nam współczesna. Może ma to związek z faktem, że była absolutnie szczera w kwestii swoich słabości i posiadała niezmąconą ufność, że Bóg mimo to ją kocha (na pewno z tej lektury powinniśmy wyciągnąć dla siebie taki wniosek). A może bliskość Teresy wynika przede wszystkim z tego, że Bóg dał jej pragnienie rozpoczęcia misji po śmierci? Bóg działał w jej sercu, i to przesłanie jest ciągle żywe, ciągle przemawia do naszych serc i je przemienia. Deszcz jej róż spływa na nas z góry. Powinniśmy zwrócić się ku niemu, wyjść naprzeciw.

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.