Łaski - Medal zdobyty razem z Teresą

Od kiedy pamiętam, żywię specjalną cześć dla świętej Teresy z Lisieux. Zawsze czułam, że mogę się z nią świetnie porozumieć. Była młoda i tak bardzo oddana Bogu. Jestem mniej więcej w jej wieku, dlatego łatwo mi zwracać się do niej.

Wychowałam się w South Jersey i — czy to nie znamienne?

— chodziłam do szkoły przy parafii świętej Teresy w Runnemede (zanim ojca przeniesiono do Houston). Pamiętam figury Tereski z naręczem różowych róż. Ponieważ wróżono mi sukcesy w łyżwiarstwie figurowym, matka woziła mnie po całym kraju na najlepsze szkolenia. To było dla całej rodziny bardzo trudne. Wiele razy wydawało się, że nie jest dobrze, i nie było. Wtedy prosiłam świętą Teresę o poprawę sytuacji. Czasem, nie wiadomo skąd, dostawałam różowe róże, i myślami biegłam do niej.

W lutym 1998 roku jechałam na Zimową Olimpiadę do Nagano w Japonii. Mieszkałyśmy wtedy z mamą pod Detroit. Nadszedł dzień wyjazdu i zrobiło się późno. Musiałyśmy jeszcze pobiec na lodowisko, bo czegoś zapomniałam. W ostatnim momencie coś mamę tknęło, żeby sprawdzić, czy nie przyszła jakaś korespondencja na adres ośrodka sportowego. To było dziwne, bo nie miałyśmy czasu, samolot już czekał. I rzeczywiście, była: od paru dni leżała nieduża przesyłka. Otworzyłyśmy ją w drodze na lotnisko. Były tam dwie piękne różowe róże, tak świeże, jakby je ścięto przed chwilą, a przecież powinny zwiędnąć, bo wysłano je dziesięć dni wcześniej. Przysyłał mi je znajomy ksiądz, i muszę powiedzieć, że nigdy mi tak bardzo nie były potrzebne, jak właśnie wtedy...

Podczas olimpiady, kiedy tylko czułam stres, myślałam o świętej Teresie i tych wyjątkowych różach. Po zdobyciu złotego medalu pierwsze podziękowania poszły do mojej niebieskiej mistrzyni, bo to ona pomogła mi osiągnąć cel.

Tara Lipinski

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Zrozumiałem: świętość na co dzień

Należę do Rycerzy Kolumba i w związku z tym kilka lat temu miałem zaszczyt trzymać wartę przy relikwiach świętej Teresy z Lisieux.

Wieczorem dwudziestego dziewiątego listopada 1999 roku eskortowałem Mały Kwiatek z lotniska do klasztoru Karmelitanek w Arlington, w Teksasie. Trudno mi opisać uczucia, które mną targały w ciągu trzech następnych dni. Zapał na pewno, szczęście, poczucie oszołomienia, trochę smutku, trochę zagubienia i wątpliwości co do Bożego planu. No ale wybiegam za bardzo w przyszłość.

Tego pierwszego wieczora, w lotniskowym hangarze, przyglądałem się w osłupieniu, jak grupa mężczyzn delikatnie wyjmuje relikwiarz ze skrzyni. Coś złapało mnie za gardło, bo poczułem, że stoję przed wielką świętą. Rozglądnąłem się dookoła, żeby zobaczyć, jak reagowali pozostali ludzie: stali w milczeniu, z pełnym szacunkiem. Modliłem się, dziękując Bogu, że pozwolił mi przeżyć tę chwilę.

W drodze do klasztoru zastanawialiśmy się, ilu ludzi wyjdzie świętej naprzeciw. Najpierw zobaczyłem rozpromienione mniszki, które u wejścia czekały na swoją siostrę. Oczy mi zwilgotniały, kiedy zaczęły z entuzjazmem wołać: „Już jest! Przyszła! Nasz Mały Kwiatek!”. Po pierwszych powitalnych modlitwach przy wejściu relikwie przeniesiono do kaplicy. Zadziwiła mnie liczba osób, które wyciągały szyje, żeby tylko lepiej zobaczyć świętą podróżniczkę. Następnego ranka stawiłem się na poranną Mszę, po której następowała moja kolej warty honorowej. Patrzyłem na bardzo długi szereg ludzi przechodzących koło relikwiarza. Niektórzy klękali, prosząc o wstawiennictwo, inni w kornej postawie dotykali jego osłony. Ja też chciałem dotknąć tej wybranej córki Bożej, ale protokół na to nie zezwalał. Myślałem sobie: „Stoję tuż obok niej, a jakbym stał daleko”. Zadowalałem się cichą modlitwą i obiecywałem sobie, że zanim odjedzie, znajdę jakiś sposób, żeby jej dotknąć.

Po skończeniu dyżuru, kiedy już wychodziłem, podeszła do mnie grupa dzieci szkolnych. Chłopcy, oczywiście, chcieli zobaczyć moją szpadę, a dziewczynki zapytały, czy będę na wieczornej uroczystości w centrum konferencyjnym. Zapewniłem, że za nic w świecie nie chcę jej opuścić i mam nadzieję, że się tam spotkamy. Kiedy szedłem do samochodu, podbiegła do mnie mała dziewczynka i podała mi dziesięciocentową monetę. Zdziwiony, zapytałem: „Na co to, maleńka?”. Odparła rezolutnie: „To dla rycerzy, bo spełniacie dobre uczynki”. Wzruszyła mnie hojność tego dziecka, wyraźnie dotknął ją Duch Boży. Przyjąłem dar i gorąco podziękowałem. Podarowałem jej obrazek, którym udało mi się tego wieczoru dotknąć relikwiarza, i pobiegła do rodziców. Pomnożyłem potem otrzymany datek i oddałem go do puli naszej organizacji, ale zatrzymałem sobie pieniążek, który przechowuję pieczołowicie, podobnie jak całą tę historię.

Na wieczorną Mszę świętą przybyły karmelitanki. Uśmiechnięte i rozradowane, przywitały się z policjantami i wywołały ogólne poruszenie. Cała uroczystość była bardzo podniosła. Wszyscy, w tym moja rodzina, na długo ją zapamiętają.

Następnego dnia pojawiłem się w klasztorze Karmelitanek na kolejną zmianę warty honorowej. Przyniosłem ze sobą medalion z wizerunkiem świętej Teresy. Kupiłem go jakiś rok wcześniej i chciałem teraz dotknąć nim relikwiarza. Zrobiłem to przed swoją zmianą. Bo trzeba wiedzieć, że kiedy rycerz staje na warcie, musi trwać bez ruchu i nie rozglądać się. Kątem oka obserwuje jednak, co się dzieje. Tego dnia napłynął nowy strumień ludzi. Wielu z nich było kalekich i chorych. Ci ludzie stali mi się bardzo bliscy, modliłem się, aby ich prośby zostały wysłuchane.

W którymś momencie rodzice przywieźli dziecko na wózku inwalidzkim. Widać było, że dziewczynka miała różne poważne dolegliwości, fizyczne i umysłowe. Kiedy rodzice uklękli, modliłem się za nią. Miała bardzo grube soczewki, które nadawały jej twarzy sowi wygląd. Usłyszałem, jak niewinnie pytała rodziców, to matkę, to ojca: „Co lobisz? Co lobisz?”. Bardzo mnie to poruszyło! Odłożyłem szpadę i zacząłem nerwowo szukać medalionu po kieszeniach. Zaraz nadbiegł mój przełożony, pytając, czy nie zasłabłem. Poprosiłem go tylko, żeby mi było wolno dać dziewczynce medalion. Łzy nie pozwoliły mi jednak powiedzieć matce, że jest on właśnie dla małej. W milczeniu wzięła medalion, nie odrywając oczu od relikwiarza. Nie wiem, czy zrozumiała, co miałem na myśli, ale to drobiazg. Wzięła go i cała rodzina poszła dalej. Wróciłem na miejsce i starałem się pozbierać. Nie mogłem tylko powstrzymać łez. Zauważyłem też, że stojący naprzeciw mnie wartownik nie patrzył na mnie. Wpatrywał się pilnie w sufit i chyba złapało go jakieś uczulenie, bo kichał jak najęty...

Reszta warty przeszła bez zakłóceń. Codziennie przed relikwiarzem modliłem się o zrozumienie tego zdarzenia, bo nieustannie miałem przed sobą twarz tego dziecka. Nie rozumiałem, dlaczego Bóg się na to godził. Pożegnałem się ze świętą Teresą, podziękowałem, że pozwoliła mi stanąć koło siebie i poprosiłem ją o błogosławieństwo dla siebie i rodziny.

Parę dni później pojechałem na rekolekcje dla mężczyzn w Convent, w Luizjanie. Ciągle miałem przed oczyma twarz tego dziecka i ciągle nie mogłem zrozumieć, dlaczego musi tak cierpieć. Modliłem się przed Najświętszym Sakramentem i prosiłem, żeby Bóg przebaczył mi brak wiary. W czasie rozmowy ze spowiednikiem, ojcem Joe, wyznałem, że to dziecko wzruszyło mnie jak nikt i nic dotąd. I znów zapytałem: „Czemu Bóg zezwala na coś takiego?”. Ojciec Joe z uśmiechem podał mi papierową chusteczkę, bo znów popłynęły mi łzy, i powiedział tylko tyle: „Sam sobie dałeś odpowiedź. Ona i jej podobni są na ziemi dla ciebie, żebyś mógł zobaczyć piękno ich duszy”. Ogarnął mnie wewnętrzny spokój. Święta Teresa nauczyła mnie czegoś bardzo ważnego. Pokazała, że nie chodzi o to, żebym był tylko nią tak bardzo przejęty — była jeszcze dziewczynka, która dała mi pieniążek, i było też niewinne kalekie dziecko o pięknej duszy. A więc świętość na co dzień. Wszyscy podchodzący do relikwiarza, nawet ja, możemy osiągnąć świętość, jeśli pozwolimy Bogu działać, także przez nas.

Podziękowawszy ojcu Joe za rozmowę, wyszedłem do ogrodu za kaplicą na medytację. Myślałem o świętej Teresie i jej darze dla mnie. Kiedy podniosłem oczy, mój wzrok padł na coś czerwonego. A był już grudzień i panował chłód. Otóż na pergoli kwitła czerwona róża. Poszedłem, aby ją powąchać. Podziękowałem Teresie za ten dar, ale nie zerwałem kwiatu. Niech na tych rekolekcjach inni, tak jak ja, dostaną podarunek od Małego Kwiatka.

Lorenzo, Teksas

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Święta na czas kryzysów

Wychowałam się w katolickiej rodzinie. Nabożeństwo do świętej Teresy miał mój ojciec Thaddeus, którego wszyscy nazywali Ted. Kiedy tylko był jakiś problem — kryzys, choroba czy śmierć — mówił, że będzie się modlił do Małej Teresy, bo ona zawsze wysłuchuje i wstawia się za proszącymi. Uważał, że dzięki niej wrócił z II wojny światowej. Byłam typowym dzieckiem: słyszałam, co ojciec ciągle mówił o świętej Teresie, ale wcale nie brałam tego do serca.

Dopiero jako osoba dorosła zrozumiałam ojca. W ciągu trzech lat w moim życiu wydarzyło się wiele okropnych rzeczy. Ojciec, cierpiący na neuropatię związaną z cukrzycą, stał się obłożnie chory. Ja z kolei musiałam poddać się operacji kręgosłupa, po której przez cztery miesiące musiałam leżeć na plecach bez ruchu. Matka opiekująca się nami padała ze zmęczenia. Kiedy już wróciłam do pracy, dowiedziałam się, że zakład podlega redukcji i w każdej chwili, po dwudziestu czterech latach pracy, mogę się spodziewać zwolnienia. Byłam już w średnim wieku, ale stałam przed koniecznością zmiany zawodu, więc zapisałam się na uczelnię. Ledwie zaczęłam studia, umarł ojciec. Na domiar złego u mojej, od wielu lat, sympatii, Rona, odkryto marskość wątroby...

Mimo że regularnie chodziłam na Mszę, potrzebowałam jeszcze czegoś, żeby wyjść z tego kryzysu. Postanowiłam zacząć nowennę i prosić o wstawiennictwo świętą Teresę. Skoro tak wspomagała ojca, może potrafiła pomóc i mnie. W tym czasie zdarzyło się coś dziwnego. Ot, tak sobie, poszliśmy z Ronem do centrum handlowego. Gawędząc, chodziliśmy bez celu. Gdy znaleźliśmy się w dziale z dodatkami, coś mnie nagle pociągnęło do obramowanej na złoto kartki, leżącej między portfelami. Była to kartka z wizerunkiem świętej Teresy. Nigdy takiej nie widziałam. Nie mogłam się też nadziwić, że leżała właśnie w takim miejscu. Czy mógł to być znak od świętej, że usłyszała moją modlitwę? Zadrżałam na samą myśl. Wiedziałam też, że nie mogę tego obrazka tam zostawić, przecież miał trafić do mnie. Wybrałam parę skarpetek i razem z nim przyniosłam do kasy. Sprzedawczyni wydała mi paragon na skarpetki i bez słowa włożyła je do torby razem z obrazkiem. Niedługo potem Ron kupił mi medalik ze świętą Teresą, który poświęcił nasz ksiądz. Nosząc medalik i odmawiając codziennie nowennę, czułam jej bliskość.

Ron, który także wychowywał się w katolickiej rodzinie, za młodu przestał chodzić do kościoła. Dopiero kiedy się poznaliśmy, z powrotem zaczął chodzić na Msze. Bardzo się z tego cieszyłam. Chociaż nie był z mojej parafii, regularnie przystępował ze mną do sakramentów. Zawsze, kiedy śpiewano „Nie bójcie się”, mówił, że to jego ulubiony hymn. Dałam Ronowi kartkę z modlitwą do świętej Teresy, żeby mu pomagała w chorobie. Chodził na Mszę, jak długo dał radę. Umarł w szpitalu w wieku zaledwie czterdziestu siedmiu lat, trzy miesiące przed moim ukończeniem studiów.

Jego śmierć była dla mnie okropnym ciosem i pogrążyła mnie w zamęcie. Nie przestawałam jednak odmawiać nowenny. Rodzina Rona zajęła się pogrzebem. Jego siostra zawiadomiła mnie, że ponieważ Ron formalnie nie należał do żadnej parafii, nie będzie Mszy świętej pogrzebowej. Bardzo się zdenerwowałam. Ron chodził przecież ze mną na Msze i co niedzielę przystępował do Komunii! Chyba będzie można znaleźć księdza, który odprawi Mszę żałobną. Postawa jego siostry sprawiła mi dużą przykrość. Czując bezradność, zwróciłam się do Teresy. Następnego dnia siostra Rona znów zadzwoniła, tym razem z wiadomością, że znaleźli księdza i parafię, w której odprawiona zostanie Msza za Rona. Pamiętam jeszcze to uczucie ogromnej ulgi i wdzięczności. Moje modlitwy zostały wysłuchane. Dowiedziałam się, że kościół, w którym miało to się odbyć, nosi imię świętej Teresy.

Do domu pogrzebowego przyszłam wcześniej, żeby pobyć chwilę sam na sam z Ronem. Kiedy przyszedł ksiądz, rozpłakałam się ze wzruszenia. Był to wspaniały człowiek. Bardzo mnie pocieszyły jego słowa. W końcu zapytałam go o imię. W odpowiedzi usłyszałam, że nosi rzadkie imię Thaddeus, ale mogę zwracać się do niego Ted. Odjęło mi mowę — tak przecież miał na imię ojciec. Z kolei w kościele organista zagrał na wejście pieśń „Nie bójcie się”. Wiedziałam już, że wszystko będzie tak, jak powinno. Gdy, starając się zapanować nad sobą, usiadłam w ławce, naprzeciw zobaczyłam figurę świętej Teresy. Cały ten dzień był pełen znaków opieki Teresy.

Ron został pochowany na cmentarzu oddalonym od mojego domu o jakąś godzinę drogi. Parę miesięcy później pojechałam odwiedzić grób. Postawiono już nagrobek. Przybliżywszy się, zobaczyłam, że na płycie nagrobnej znajdował się wizerunek świętej Teresy.

Do dziś odmawiam nowennę, która była na obrazku znalezionym w sklepie. Postarałam się o dodatkowe jego egzemplarze i rozdałam znajomym, nawet nie-katolikom. Przeczytałam wiele książek o życiu Małej Teresy i wydaje mi się, że ją dobrze znam. Modlę się, żeby Ron mnie do niej zaprowadził, kiedy spotkamy się w niebie.

Mary Jane, Pensylwania

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - „Modlitwa czyni cuda, tato”

Wiosną 1997 roku żarliwie modliłem się do Boga. Prosiłem Matkę Bożą, żeby — o ile tylko nie stoi na przeszkodzie mojego zbawienia — wstawiła się za mną w sprawie, która bardzo mi leżała na sercu. Nieważne, o co chodziło, i dlaczego tak mi na tym zależało. Ważne, że chciałem na powrót zjednoczyć się z Chrystusem.

Mimo gorących modłów czułem, że Najświętsza Pani nie jest w stanie w pełni mi pomóc, zważywszy na stan braku łaski, w jakim się wtedy znajdowałem. Doświadczałem tylu rozproszeń w czasie codziennego odmawiania różańca, że zdałem sobie sprawę, iż abym mógł otrzymać to, o co proszę, przede wszystkim powinienem uporać się z grzechem. Postanowiłem dokonać aktu pojednania i poświęcić się Niepokalanemu Sercu Maryi. Wiedziałem, że nie mogę tego uczynić o własnych siłach. Próbowałem — pełen ludzkiego zadufania — ale bezskutecznie. Z uporem trzymałem się jednej rzeczy: chciałem wiedzieć, czy moja modlitwa jest słyszana. Pozostawiałem Maryi ostateczną decyzję.

Wtedy wpadła mi w ręce broszurka, napisana przez ojca Putigana, o świętej Teresie z Lisieux, którą kiedyś przyniosłem z kościoła. Była w niej nowenna, którą odmawia się, powtarzając dwadzieścia cztery razy Chwała Ojcu. Rozpocząłem nowennę, prosząc świętą Teresę, żeby wstawiła się za mną do Pana i Matki Najświętszej, którą tak kochała. Ośmieliło mnie świadectwo ojca Putigana, mówiące, że Teresa przysyła kwiat na znak wysłuchania modlitwy. Więc i ja poprosiłem o znak róży. Przez dziewięć dni nowenny nic się nie wydarzyło. Ciągłe jeszcze nie odbyłem spowiedzi i nie dokonałem aktu oddania Maryi. Następnego dnia, siódmego czerwca, przypadało święto Niepokalanego Serca i pierwsza sobota miesiąca. Wziąłem córkę, która nie skończyła jeszcze wtedy siedmiu lat, do Sanktuarium Niepokalanego Poczęcia w Waszyngtonie. Odbyłem długą i dogłębną spowiedź. Ogarnęła mnie wielka ulga, że teraz mogę już przyjąć łaskę Najświętszego Sakramentu. Nie mogłem oprzeć się prośbom córeczki, która chciała przystąpić do pierwszej spowiedzi. Znała wszystkie modlitwy i rozróżniała dobro od zła, przystałem więc na to, dzięki czemu ten dzień stał się jeszcze bardziej pamiętny.

Ponieważ zrobiło się późno, nie zdążyliśmy na sobotnie nabożeństwo w kaplicy Niepokalanego Serca. Chciałem jednak dokonać aktu oddania i doszedłem do wniosku, że lepiej będzie zrobić to w większej ciszy. Po drodze zatrzymała nas jakaś kobieta, z podziwem mówiąc o tym, jaki wspaniały przykład daję córce, przystępując z nią razem do spowiedzi. Zważywszy na to, co przed chwilą wyznawałem, nie wydawało mi się, żebym był takim wspaniałym wzorem...

Widać jednak było, jak bardzo radośnie przeżywała to moja córeczka. Powiedziałem kobiecie, że bardzo jestem z córki dumny, i wyjawiłem, co mieliśmy w planie zaraz zrobić. Kobieta zapytała małej, czy chciałaby coś dostać od Matki Bożej. Nie musiała dwa razy powtarzać.

W kaplicy Niepokalanego Serca na poczesnym miejscu stała wędrująca figura Matki Boskiej Fatimskiej. Wtedy zaproponowała, żeby córka wybrała sobie jakieś kwiaty spośród tych, którymi przybrana była statua. Mała bardziej uradowałaby się tylko z kwiatów od samej Matki Bożej! Wybrała niewielki bukiecik. Podziękowaliśmy kobiecie, a ona przed odejściem poprosiła o modlitwę.

Kiedy córeczka odmawiała Zdrowaś Maryjo w intencji kobiety i swojej, ja dokonałem aktu oddania. Prosiłem Matkę Boską, żeby prowadziła mnie do swojego Syna i obiecywałem naśladować jej cnoty. Klęcząc u stóp figury, modliłem się jak dzieci z Fatimy, w Jej obecności. Czułem, że teraz, oczyszczony z grzechu, mogę się modlić o łaski Pańskie.

Po wyjściu z kaplicy byłem zachwycony tym wspaniałym dniem, bliskością Chrystusa, Maryi i mojej córeczki, która — podniósłszy swoje zielone oczka — podała mi bukiecik ze słowami: „Tatusiu, wybierz sobie jeden kwiatek”. Łzy zakręciły mi się w oczach, bo w dzień po zakończeniu nowenny, kiedy pojednałem się z Bogiem i stanąłem przed Jego Matką, otrzymałem znak. Mała Teresa, ukochana święta, spełniła moje życzenie, i to poprzez kwiat od samej Matki Bożej! Niebo czekało tylko, żebym otworzył serce. Wytłumaczyłem córeczce powód mojego wzruszenia. Popatrzyła na mnie i powiedziała coś, czego nigdy od niej nie słyszałem: „Modlitwa czyni cuda, tato”.

Święta Tereso od Dzieciątka Jezus, módl się za nami!

Michael, Wirginia

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Idąc wytrwale, pod prąd choroby

Święta Teresa jest patronką parafii, w której się wychowałam. Miała wielki wpływ na moją rodzinę. A zaczęło się to, kiedy moja matka przeszła na katolicyzm, wychodząc w 1962 roku za mąż za ojca. Należeli do parafii świętej Teresy w Uniontown w stanie Pensylwania. Matka nabrała wtedy wielkiego szacunku do Małego Kwiatka. Często potem prosiła ją o opiekę nad naszą rodziną.

W 1994 wykryto u matki raka piersi. Po usunięciu piersi, silnym naświetlaniu i wielu modlitwach uznano, że rak zniknął. Po pięciu latach, kiedy wydawało się, że już nie nastąpi nawrót choroby, załamała nas okropna wiadomość: znaleziono guza za płucem, w miejscu uniemożliwiającym operowanie. Rak rozprzestrzeniał się szybko do nadnercza. Lekarze dawali nie więcej niż sześć miesięcy życia, i to w dotkliwych bólach. Jesteśmy zżytą rodziną. Odziedziczyliśmy po matce wiarę i nabożeństwo do świętej Teresy, toteż natychmiast zaczęliśmy się do niej gorąco modlić o pomoc, o cud uzdrowienia matki. Gdyby to było niemożliwe, prosiliśmy, żeby oszczędzony był jej ból i mogła cieszyć się ostatnimi chwilami życia.

Matka przeszła serię naświetlań, które właściwie podziałały na guz koło płuca. Rak rozrastał się jednak i przez kręgosłup zaatakował mózg. Modliliśmy się dalej ze wzmożoną siłą. Po kilku miesiącach dokonano udanej operacji mózgu. Potem mama przeszła dodatkową chemioterapię. Mimo przypuszczeń lekarzy zdawała się niewiele cierpieć. Zaskoczyło nas, że żyła dłużej niż owe sześć miesięcy, a potem ponad rok. Poprawę obserwowaliśmy aż do momentu, kiedy nastąpił następny atak i znaleziono kolejny guz na mózgu. Przeszła drugą operację. Po osiemnastu miesiącach od śmiertelnej diagnozy zdaliśmy sobie wszyscy sprawę, że czeka nas porażka.

Pojechałam odwiedzić mamę z okazji wrześniowego Święta Pracy. Przygotowaliśmy ucztę jak na Święto Dziękczynienia, bo czuliśmy, że nie doczeka do listopada. Trzydziestego września wczesnym popołudniem nasz ksiądz udzielił mamie w szpitalu ostatniego namaszczenia. Umarła dziesięć po szóstej pierwszego października, w dniu świętej Teresy. To zrządzenie pomogło nam znieść ból i żałobę. Wierzymy, że Teresa pomogła matce pogodnie przeżyć te osiemnaście miesięcy. Ufamy, że jej ukochana święta opiekowała się matką w chorobie i jest teraz z nią w niebie.

I jeszcze coś. Kiedy dowiedzieliśmy się o diagnozie, ojciec przyniósł mamie żółtą różę. Włożył ją do wazonu i postawił koło ulubionej figurki świętej Teresy. Róża ta nie zwiędła podczas całych osiemnastu miesięcy. Zasuszyła się pięknie, zachowując kolor i delikatny kształt. Ciągle stoi koło figurki, choć minęło trzy i pół roku. Jest to dla nas trwały znak opieki Teresy nad matką.

Paula, Ohio

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Zaczęło się od szyderstwa...

Ta opowieść jest naprawdę niezwykła. Napisałam nawet do sanktuarium świętej Teresy z zapytaniem, czy może coś podobnego komuś się wydarzyło, ale nikt nic takiego nie zgłaszał...

Kilka lat temu relikwie świętej Teresy z Lisieux przywędrowały do Katedry świętego Piotra w Erie, w Pensylwanii. Gdziekolwiek przybywały, ściągały wielkie tłumy, i w Erie nie było inaczej. Zdziwiłam się, kiedy znajoma, która wiele lat wcześniej odeszła od wiary, zapytała, czy nie wybiorę się z nią zobaczyć relikwii. Ona nie tylko przestała chodzić do kościoła, ale chętnie naśmiewała się z wierzących, dlatego nabrałam wątpliwości. Chciała — jak twierdziła — dobrze się uśmiać. Nie brała spraw religijnych poważnie, z drugiej jednak strony coś ją tam ciągnęło. Nie mogę powiedzieć, żebym w tym okresie miała wielkie nabożeństwo do Małej Teresy, ale w przeszłości odmówiłam do niej kilka razy litanię. Nie podobało mi się, że znajoma szła do kościoła ze złą wolą i powiedziałam jej, że takim nastawieniem wyzywa los. Ale ona uparła się, że pójdzie.

Pod katedrą zastałyśmy ogromny tłum. Wiele znanych nam osób zagadnęło do mnie z uśmiechem. Co dziwne, nikt nie zwrócił się do znajomej, tak jakby była niewidzialna. Zaczęło ją to irytować, zwłaszcza kiedy stałyśmy w długiej kolejce. Im bliżej byłyśmy wejścia do katedry, tym bardziej ją to raziło. Denerwowała się coraz wyraźniej. Kiedy przyszła nasza kolej, żeby zbliżyć się do relikwiarza, zauważyłam jej wahanie. Wcześniej też się zawahała, przechodząc obok dwóch wielkich mis, wypełnionych komunikantami przygotowanymi do konsekracji (nigdy dotąd nie spotkałam się z tym) podczas Mszy po uczczeniu relikwii. Stałam przy urnie z relikwiami i z szacunkiem wyciągnęłam ku niej rękę. Po chwili niepewnie popatrzyłam na znajomą i powiedziałam: „No. Przecież o to chodziło. Dlaczego jej nie dotkniesz?”. W tym momencie obie położyłyśmy ręce na obudowie relikwiarza.

Nagle usłyszałam silny męski głos: „Ja Jestem”. W tym samym momencie poczułam, jakbym stała w intensywnym świetle pochodzącym z góry, jakby słońce wpadało przez okno w dachu. Cofnęłam się zdumiona i rozglądnęłam dookoła — nikt, nawet stojące obok karmelitanki, nie wydawał się doświadczać czegoś podobnego. Jednocześnie moja znajoma poczuła się słabo. Miałam nadzieję, że pomoże jej świeże powietrze. Po wyjściu z katedry podzieliłam się z nią tym, co usłyszałam i zobaczyłam. Ona tego nie doznała, a na samo wspomnienie relikwii znowu źle się poczuła. Chciała nawet wrócić do środka, żeby przekonać się, czy jej przejdzie, ale wejść nie mogła. Mnie się natomiast udało. Koniecznie chciałam sprawdzić, skąd mogło pochodzić to światło. Do dnia dzisiejszego nie wiem. W katedrze nie ma okien dachowych, nie było tam też wtedy żadnych reflektorów.

Znajoma czuła się słabo na każde wspomnienie wizyty w katedrze. Postanowiła jednak dowiedzieć się czegoś więcej o świętej Teresie, ale nie mówiła wiele na ten temat. Mniej więcej w rok później dostałam od niej e-mail. Odkryła, że istnieje Sanktuarium świętej Teresy w Niagara Falls w Kanadzie, stosunkowo niedaleko od nas. Postanowiła je odwiedzić, a ja, chociaż nie wiedziałam dlaczego, zgodziłam się jej towarzyszyć. Zabrałyśmy jeszcze jedną osobę. Sanktuarium znajduje się na terenie klasztoru karmelitańskiego. Jest tam też stary kościółek pod wezwaniem Matki Bożej, Królowej Pokoju. Wzięłyśmy udział we Mszy, podczas której znajoma śpiewała i modliła się z zapałem. W czasie zwiedzania sanktuarium przyglądałam się licznym obrazom Małej Teresy. Zainteresował mnie szczególnie jeden, bo uderzało w nim podobieństwo rysów znajomej. Zauważyła to także nasza koleżanka.

Klasztor posiada na stałe relikwie świętej Teresy, które wystawione są w małej kaplicy w osobnym budynku. Kaplica, jak w dawnych klasztorach, podzielona jest na pomieszczenia dla duchownych, zakonnic i świeckich. Relikwie znajdują się przy bocznym ołtarzu, za kordonem ze sznurów, w cichej i przyciemnionej części kaplicy. Znajoma podeszła bliżej, usiadła i przez długą chwilę patrzyła na nie. Przyglądałyśmy się jej z niepokojem. Po jakichś dwóch godzinach zapytałam, czy miałaby ochotę podejść jeszcze bliżej relikwii. Nieśmiało skorzystałyśmy ze specjalnego pozwolenia, trochę obawiając się reakcji naszej znajomej. Położyłyśmy ręce na urnie, i oto kobieta, która rok wcześniej śmiała się z tych „głupstw”, teraz została napełniona uzdrawiającym ciepłem.

Od tej pory wracałyśmy tam wiele razy. Spędzamy długie godziny przy tej wielkiej świętej, a znajoma przynosi róże i składa dziękczynne modły. Jest to prawdziwy cud.

Dzięki Ci, święta Tereso!

Carol, Pensylwania

W: E. Ficocelli, Kwitki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - „Połączysz się z Jezusem”

Siódmego czerwca 1997, kiedy mój ojciec spędzał kilka tygodni w Europie, wraz z paroma koleżankami mieszkałam w jego domu. Wtedy moja przyjaciółka, Elizabeth, opowiedziała mi o świętej Teresie z Lisieux i podarowała nowennę do Małego Kwiatka. Powiedziała, że to „bardzo skuteczna” modlitwa. Zaintrygowała mnie szczególnie historia z różami. Zrobiłam sobie kserokopię nowenny i schowałam ją do portfela.

Kwadrans potem wróciła mieszkająca z nami koleżanka. Miała w ręce świeżo zerwaną różową różę, którą położyła na kuchennym stole. Nie posiadałam się ze zdumienia, że odpowiedź mogła nastąpić tak szybko. A to był dopiero początek. Tej nocy przyśniło mi się, że pojawiła się u mnie jakaś kobieta. Była to zakonnica o miłej powierzchowności, ubrana w brązowy habit (nie miałam wtedy pojęcia, jak wyglądała święta Teresa, ponieważ na mojej karteczce z nowenną nie było żadnego jej wizerunku). Powiedziała do mnie: „Kiedy umrzesz, połączysz się z Jezusem”, a następnie założyła mi na szyję brązowe paciorki różańca (dopiero potem odkryłam, że brązowy różaniec kojarzy się z karmelitami). Natychmiast się obudziłam. Była 5.30. Opowiedziałam potem sen Elizabeth, która spała na sofie. Była zdania, że najprawdopodobniej zobaczyłam świętą Teresę. Po paru dniach pojechałyśmy do jej domu. Kiedy pytałam, jak wyglądała Teresa, ciotka Elizabeth pokazała mi obraz, wiszący w sypialni. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu, tak właśnie wyglądała kobieta, którą zobaczyłam we śnie!

Po tym zdarzeniu obie z Elizabeth postanowiłyśmy wziąć udział w konferencji na temat świętej Teresy w seminarium świętego Karola w Filadelfii, gdzie obchodzono setną rocznicę jej śmierci. Kilku profesorów rozważało różne aspekty jej pism. Dobrze pamiętam prelegentkę, mówiącą o cierpieniu Tereski. Powiedziała: „Gdzie jest cierpienie, tam też jest miłosierdzie”. To, moim zdaniem, jest kwintesencją nauki świętej Teresy. Po konferencji kupiłam „Dzieje duszy”. Żeby uzyskać dowód na wiarygodność mojej wizji, musiałam wiedzieć, czy święta Teresa używała słowa „zjednoczenie”. Ciągle byłam jeszcze sceptyczna. I rzeczywiście, w jej pismach wiele razy spotkałam sformułowanie „zjednoczenie z Jezusem”. W moim śnie święta posługiwała się takim językiem jak w książce. Bez wątpienia Tereska pragnęła zjednoczenia z Jezusem.

To moje duchowe przeżycie naprowadziło mnie na myśl, że nie wykorzystuję swoich talentów. Zawsze chciałam zdobyć wykształcenie muzyczne, ale nie podjęłam ku temu żadnych kroków. W czasie tego samego weekendu, kiedy Teresa została Doktorem Kościoła, zapisałam się na studia. Mam dziś tytuł muzykologa, zdobyłam dyplom z wyróżnieniem, a niedawno podjęłam dalszą naukę.

Święta z Lisieux wywarła wielki wpływ na moje życie wewnętrzne. Mam nadzieję, że to świadectwo zmieni życie także innych ludzi, a poprzez wstawiennictwo świętej Teresy poprowadzi ich do zjednoczenia z Jezusem.

Lynne, Pensylwania

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Uproszony „Kwiatek”

Pewne małżeństwo, Włosi, którzy mieszkali w mojej parafii, nie mogło doczekać się dziecka. Leczyli się bezskutecznie. Kiedyś przyszli do mnie, aby podzielić się swoim rozczarowaniem i bólem. Prosili o radę. Akurat miałem na biurku książkę o świętej Teresie z Lisieux. Żadne z nich o niej nie słyszało. Poradziłem, żeby przeczytali książkę i modlili się o pomoc.

Zastosowali się do tej rady. Rok później zostali rodzicami dziewczynki, która urodziła się pierwszego października, w dzień świętej Teresy. Szczęśliwi rodzice nazwali małą Flora, co po włosku znaczy „Kwiat”.

Ojciec Ken, Pensylwania

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Moja prawdziwa przyjaciółka

Od dzieciństwa czciłam świętą Teresę z Lisieux. Dziś mam siedemdziesiąt dziewięć lat. Wiele razy modliłam się przez te wszystkie lata w intencjach ludzi, którzy znając moją szczególną sympatię dla tej świętej, prosili mnie o to. I wiele razy modlitwy odniosły skutek.

Już jako dziecko odmawiałam nowennę do świętej Teresy. Kiedyś przyjaciółka mojej matki umierała na raka. Odmawiałam nowennę w jej intencji i prosiłam Teresę o wstawiennictwo: żeby przyjaciółka matki wyzdrowiała albo miała spokojną śmierć; nie chciałam, żeby dłużej cierpiała.

Niedługo potem jechałam pociągiem do szkoły i trzymałam na kolanach podręczniki. Nagle zobaczyłam, że spadają na nie płatki róży. Rozejrzałam się dookoła, ale niczego dziwnego nie zauważyłam. Nie było też zapachu róż. Kiedy wróciłam do domu, matka powiedziała mi, że jej przyjaciółka umarła spokojną śmiercią.

Kiedy indziej starałam się o pracę w firmie Standard Oil w Nowym Jorku. Poszłam na rozmowę, miałam też wypełnić kwestionariusze. Powiedziano mi jednak, że jestem za młoda i poradzono, żebym wróciła za jakiś czas. Bardzo mnie to rozczarowało. W Standard Oil pracował mój ojciec, który zmarł, zanim ukończyłam szkołę. Byłby dumny, gdybym i ja znalazła pracę w tej firmie. Wychodziłam z ciężkim sercem. Nie wiedziałam, co robić. Postanowiłam pójść pomodlić się do katedry świętego Patryka. W kościele nie znalazłam figury świętej Teresy. Myślałam sobie: „Tylko ona mogłaby mi pomóc”. Tak rozglądając się, zauważyłam figurę świętego Antoniego. Podeszłam, uklękłam, wylałam swój żal i poprosiłam o wstawiennictwo. Kiedy już miałam wstać, zobaczyłam, że przy moim kolanie leży róża. Podniosłam ją z zainteresowaniem.

Kiedy przyszłam do domu, zadzwonił telefon. Dzwoniono z firmy Standard Oil, żeby poinformować mnie, że dostałam pracę! Miałam stawić się w poniedziałek.

Dzięki Ci, święta Tereso. Naprawdę jesteś prawdziwą przyjaciółką.

Peg, Nevada

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - To był ciepły wiosenny wietrzyk...

Jesienią 1997 roku mój ojciec walczył z nawrotem raka. Przez kilka miesięcy krążył między szpitalem a rodziną. Nie mógł sam mieszkać. W tym trudnym okresie zajmowałam się jego sprawami, płaciłam rachunki i pilnowałam mieszkania.

Tato zmarł dwudziestego siódmego grudnia i już nie wrócił do domu. Zawiadomiłam właściciela mieszkania i opłaciłam z góry miesiąc czynszu, aby później, z pomocą moich sióstr, móc go opróżnić. Mieszkałam wtedy w domu z moją matką i ojczymem. Pomyślałam, że właściwie mogłabym zamieszkać w mieszkaniu ojca. Ale uświadomiłam sobie, że byłoby sensowniej spróbować kupić własne mieszkanie, zamiast wynajmować. Nie myślałam o tym wcześniej, dlatego nie miałam żadnych oszczędności.

W czasie któregoś styczniowego weekendu zaczęłam czytać ogłoszenia i oglądać mieszkania. Po kilku tygodniach poszukiwań natknęłam się na pewien apartament. Miejsce wydało mi się wymarzone. Chociaż panował mróz i drzewa były gołe, gdy stałam w kuchni, patrząc przez okno, zobaczyłam wśród kwitnących drzew siebie i poczułam ciepły wietrzyk, wpadający przez otwarte okna. Trwało to tylko minutę, ale wrażenie było tak realne, że ogarnęła mnie pewność, iż niedługo stanę się właścicielką tego miejsca.

Dotarło do mnie jednak, że kupno mieszkania przez samotną osobę nie jest takie proste. Kiedy obliczyłam, ile musiałabym wyłożyć na zadatek, ile wyniosą spłaty i koszty eksploatacji, zaczęły mnie ogarniać poważne obawy. Każdego wieczoru prosiłam Boga o pomoc w podjęciu decyzji, prosiłam o pomoc ojca i świętą Teresę z Lisieux. Chociaż nie uważałam siebie za praktykującą katoliczkę, czułam bliskość świętej, o której słyszałam w dzieciństwie i której imię noszę jako drugie. Uczono mnie, że kiedy modlimy się do świętej Teresy, Małego Kwiatka Jezusa, przysyła różę jako znak wstawiennictwa. Więc modliłam się o wskazanie, czy decyzja kupna tego mieszkania ma sens.

Odpowiedź przyszła niedługo potem w formie dość zaskakujących okoliczności. W tym czasie pracowałam w bibliotece publicznej. Pewnego dnia weszłam do magazynu, gdzie przygotowywano nowe książki, mające trafić na półki. Mój wzrok zatrzymała leżąca na wózku bibliotecznym książka z wyraźnym napisem, czarnymi literami na białym grzbiecie, „Therese”. Dotyczyła mojej ulubionej świętej. Powiedziałam o tym koleżance sortującej książki. Okazało się wtedy, że nikt z bibliotekarzy nie zamawiał tej pozycji, i właśnie w tym tygodniu podarował ją bibliotece ktoś z czytelników. Uznałam to za odpowiedź Małego Kwiatka na moje wątpliwości. „Therese” to piękny album, kupiłam sobie jeden egzemplarz.

A co z moim mieszkaniem? Nazwa kompleksu, w którym się mieścił, brzmiała „Rosewood” (Palisander), a nad wejściem widniał emblemat w formie róży. Pomyślałam, że może przesadzam, ale dla mnie miało to jednak związek z różą. „Zbiegi okoliczności” na tym się nie kończyły. Parę dni później, kiedy siedziałam przy biurku w bibliotece, wszedł właściciel mieszkania mojego ojca. Kilkakrotnie rozmawialiśmy przez telefon, nie znałam go jednak osobiście. Powiedział, że na adres ojca ciągle napływa korespondencja. Podziękowałam mu za fatygę. Nie spodziewałam się niczego ważnego w doręczonej poczcie, bo przeadresowałam ją wcześniej na siebie. Tymczasem tą drogą otrzymałam definitywną odpowiedź na moje modlitwy. Wśród reklam i broszurek znajdowała się koperta od organizacji charytatywnej, jednej z tych, które przesyłają naklejki adresowe z prośbą o datek. Wysłana była przez Towarzystwo Świętej Teresy. Zawierała

naklejki z adresem ojca wraz z emblematem czerwonej róży i wizerunkiem świętej z Lisieux. Mój ojciec nie był osobą zbyt religijną i pewnie nie dawał wsparcia takim organizacjom. Odebrałam tę sytuację tak, jakby tato razem z Tereską dali mi ostateczną odpowiedź w sprawie mieszkania.

Niedługo potem porządkowałyśmy z siostrami sprawy ojca. Niewiele mógł nam zostawić, ale posiadał polisę ubezpieczeniową. Z tego tytułu miałam coś na pierwszą wpłatę. Pomoc zaoferowali także matka z ojczymem. Ponieważ pomagali moim siostrom w pokryciu wydatków na ich śluby, mnie, jako niezamężnej, postanowili dać równowartość akonto upatrzonego mieszkania.

Wszystko to razem sprawiło, że poczułam się pewniej i postanowiłam kupić ten apartament. Sprawy potoczyły się szybko i w ciągu czterech miesięcy zostałam jego właścicielką. Kiedy po raz pierwszy przekroczyłam próg, odmówiłam modlitwę, zapraszając Boga do mojego nowego mieszkania. Na samym początku wniosłam statuetkę świętej Teresy, dopiero potem zaczęłam przynosić meble. Od tamtej pory szczęśliwie mi się tu mieszka.. Figurka Teresy jest ze mną do dziś.

Caroline, Rhode Island

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Obudził mnie zapach róż

W grudniu 1999 roku relikwie świętej Teresy z Lisieux przyjechały do Dallas w Teksasie. W tym czasie prawie nic nie wiedziałam o tej świętej. Moja córka, Tracy, zadzwoniła do mnie, powiedziała, że razem z matką jej chłopca wybierają się zobaczyć relikwie. Chciała wiedzieć, czy ja do nich dołączę.

Nie modliłam się wtedy do Małego Kwiatka, ale miałam powody, żeby szukać u niej pomocy: moja najstarsza córka, Natalia, straciła dwoje wcześniaków. Pierwszy, nazwany Austin William, urodził się w dwudziestym drugim tygodniu. Druga była dziewczynka, Taylor Nicole, która przyszła na świat w dwudziestym czwartym tygodniu. Byli za mali, żeby przeżyć. Pogrążona w bólu powiedziałam sobie, że, widać, Bóg w niebie potrzebował te małe aniołki. Ale serce mi pękało na myśl o Natalii, która tak chciała mieć dziecko.

Powiedziałam więc Tracy, że pójdę z nimi nawiedzić relikwie. Postanowiłam szukać wstawiennictwa świętej Teresy. Tracy chciała tam pójść późno wieczorem, żeby uniknąć tłumów. Ja jednak poczułam się tak zmęczona, że o jedenastej wieczorem położyłam się już do łóżka. Zadzwoniłam i poprosiłam, żeby poszła beze mnie i poprosiła Teresę o pomoc dla Natalii. Potem zasnęłam. Około drugiej w nocy obudził mnie mocny zapach. Była to woń róż. Nie wiedziałam, skąd dochodzi, bo w pokoju ani w całym domu róż nie było. Zaintrygowało mnie to, ale udało mi się z powrotem zasnąć. Rano, po wstaniu z łóżka, przypomniałam sobie o zapachu róż i zaczęłam się zastanawiać, czy aby mi się to nie przyśniło.

Ciągle o tym myślałam, kiedy przyszła Tracy. Opowiadała, jak wspaniałym przeżyciem było nawiedzenie relikwii, że mimo późnej godziny kościół był wypchany ludźmi, że stała w długiej kolejce. Do relikwiarza doszła około drugiej w nocy. Z niezwykłym entuzjazmem opowiadała o Małym Kwiatku, o obietnicy róż i o tym, że niektórzy twierdzą, iż czują zapach róż jako znak, że Tereska usłyszała ich modlitwę. Wszystko to wprawiło mnie w wielkie zdumienie. Powiedziałam córce, że o drugiej zbudził mnie wyraźny zapach róż. Popatrzyłyśmy na siebie zdziwione. Poczułyśmy, że zdarzyło się coś niezwykłego. Postanowiłam osobiście złożyć podziękowanie świętej Teresie. Zadzwoniłam do przyjaciółki i razem poszłyśmy tego wieczoru zobaczyć relikwie. Było to wspaniałe przeżycie, piękne i wzruszające. Od tej chwili przestałam się martwić o Natalię. Ogarnął mnie spokój i ufność, że moja córka doczeka się upragnionego dziecka.

W kwietniu 2001 Natalia urodziła siedmiofuntowego chłopczyka, któremu dała imię Travis. Przypomina mi on o cudzie świętej Teresy. Zanoszę podziękowania tej ukochanej świętej oraz Bogu, który zechciał wysłuchać mojej modlitwy. Od tej pory proszę świętą Teresę o pomoc i nigdy się nie zawiodłam. Dziesięć dni po urodzeniu wnuka u mojego męża wykryto raka płuc i układu limfatycznego. Lekarze dawali mu tylko piętnaście procent szansy przeżycia do końca roku. Raz jeszcze zaniosłam błagania do bliskiej mi świętej o wstawiennictwo — mąż od dwóch lat jest zdrowy.

Gorąco kocham Mały Kwiatek. To zabawne, ale wydaje się, że znam ją już długo, choć w rzeczywistości wcale nie tak długo. Jest mi bliska duchowo i niezmiennie czuję, że jest przy mnie. Zawsze będę ją darzyć wielkim uczuciem.

Diana, Teksas

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Róża na śniegu

Po raz pierwszy dowiedziałam się o świętej Teresie z Lisieux, gdy byłam czternastoletnią uczennicą w zakonnym internacie w Westchester, w stanie Nowy Jork. Moja ulubiona nauczycielka i wychowawczyni, siostra Luke, powiedziała mi, że święta Teresa wysłuchuje modlitw i daje znak róży. Pod opieką siostry Luke powróciłam do wiary katolickiej z nowym zapałem; w kaplicy klasztornej otrzymałam sakrament bierzmowania, przybierając imię Teresa.

Któregoś zimowego i śnieżnego popołudnia szłam w pobliżu szkoły za siostrą Luke, która prowadziła jakąś starszą uczennicę. Żywo o czymś rozmawiały. Nagle zobaczyłam czerwoną różę, leżącą na śniegu. Pamiętam, jak mnie to zdziwiło. Podałam ją siostrze Luke, a wtedy obie, razem z uczennicą, przeżegnały się z zachwytem na twarzach. Później siostra wytłumaczyła mi, że rozmawiały o jej wstąpieniu do zakonu po ukończeniu szkoły. Odmawiały nowennę do świętej Teresy, a „moja” róża była odpowiedzią na ich prośby. Następnego lata dziewczyna rzeczywiście wstąpiła do zgromadzenia.

Przez wszystkie te lata byłam czcicielką świętej Teresy, szczególnie dzięki postawie siostry Luke i owemu epizodowi. Jednakże po skończeniu studiów religia zeszła w moim życiu na dalekie miejsce. Zajmowały mnie inne sprawy. Po jakimś czasie, usiłując sobie poradzić z wyzwaniami dorosłości, wróciłam do wiary. Przypomniałam sobie tamtą różę i prosiłam Teresę o przewodnictwo w moim życiu.

Niedługo potem nagle zmarł teść mojej siostry Margie. Opowiedziałam jej wtedy o historii z różą. Wywarło to na niej spore wrażenie. Postanowiła poprosić Teresę o znak, czy jej teść dostał się do nieba. Wieczorem, przed czuwaniem pogrzebowym, zanim przysłano kwiaty, Magie weszła do domu pogrzebowego, aby w samotności pożegnać się z teściem. W skrzyżowanych rękach zmarłego tkwiła pojedyncza czerwona róża. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięła. Odtąd Margie uwierzyła. Następnym zmarłym w rodzinie był nasz ukochany ojciec. Margie i ja prosiłyśmy o znak róży. Upływały smutne dni bez odpowiedzi. Aż któregoś dnia, kiedy przechodziłam koło kwiaciarni w naszej dzielnicy, wybiegł z niej właściciel i podał mi różę. Kiedy zapytałam, dlaczego to zrobił, odparł: „Ot, tak sobie”. Margie i ja zasnęłyśmy tego dnia spokojnie, wiedząc, że ojciec trafił do nieba.

Przyszedł, niestety, smutny czas, kiedy musiałam prosić o ten znak po odejściu siostry. Margie zmarła na raka w wieku czterdziestu pięciu lat. Modliłam się do świętej Teresy w nocy, kiedy umierała. Prosiłam o trzy róże, na znak, że ona i rodzice znaleźli się w niebie. Weszłam do zakładu pogrzebowego rano, w pierwszym dniu wystawienia ciała. Wokół Margie było wiele kwiatów. Na oknie stał wazon z trzema żółtymi różami. W przeciwieństwie do innych wiązanek, przy tych kwiatach nie było bilecika.

Później pytałam świętą o drogą mi przyjaciółkę, Jane, która także umarła młodo na raka. Była Żydówką, lecz interesowała się „historiami z różami”, jak je nazywała. Na jej prośbę musiałam je powtarzać kilka razy. Kiedy Jane umarła, postanowiłam poprosić ją wprost o znak róży. Zaraz po jej śmierci modliłam się: „Jane, przyślij mi różę na dowód, że jesteś w niebie. Wiesz, jakie to dla mnie ważne”. Tego wieczora, kiedy wraz z mężem jadłam kolację w pobliskiej restauracyjce, po drugiej stronie kontuaru barowego zauważyłam pojedynczą różę. Zapytałam właściciela, skąd się tam wzięła, ale on nie miał pojęcia. A ja wiedziałam, że została wysłuchana kolejna modlitwa za wstawiennictwem świętej Teresy.

Największa strata dotknęła mnie wtedy, gdy zmarł mój mąż. Z ciężkim sercem czekałam na znak. Upłynęły trzy miesiące bez żadnego odzewu. Któregoś wieczoru, dokładnie w dwudziestą trzecią rocznicę naszego ślubu, znajoma zaprosiła mnie na kolację. Właściciel restauracji znalazł nam miejsce, wziął z pobliskiego stolika różę, zaczął odrywać jej płatki i układać na moim talerzu. Było to tak niezwykłe, że ze zdziwienia nie przyszło mi nawet do głowy zapytać, dlaczego to robi. Dopiero potem zdałam sobie sprawę, że tylko mój mąż mógłby wymyślić coś podobnego. Pewnie rozmawiał z Małym Kwiatkiem, jak by tu dać mi najbardziej pamiętny znak róży...

Lucille, Nowy Jork

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Odzyskałam moich synów

Święta Teresa albo Santa Therezinha (co znaczy święta Tereska, jak zdrobniale nazywamy ją w Brazylii) wywarła wielki wpływ na moje życie. Moja matka miała do niej szczególne nabożeństwo i często ją wzywała. Tak też było tuż przed moim urodzeniem, zaraz po wybuchu II wojny światowej. Poród był trudny. Płód ułożył się nóżkami do przodu i lekarz powiedział ojcu, że uda się chyba uratować tylko matkę. Mama błagała Tereskę o pomoc, obiecując, że jeśli dziecko przeżyje, nazwane zostanie jej imieniem. I przeżyło.Ja jednakże nie rozumiałam cudownego wstawiennictwa świętej Tereski, aż do momentu, kiedy wykryto u mnie rzadki rodzaj mięsaka. Pojechałam do USA na operację i rekonwalescencję. Niedługo potem choroba wróciła. W tym czasie spotkałam ludzi zaangażowanych w pracę w Towarzystwie Świętej Teresy. Zaprosili mnie na któreś ze spotkań. Duże wrażenie zrobiła na mnie ich głęboka duchowość. Modlili się za mnie i powiedzieli, że wynik mojej ostatniej biopsji będzie negatywny, jak w istocie się stało. Wróciłam więc do Brazylii i założyłam Towarzystwo Terezjańskie, które rozrosło się i zrobiło dużo dobrego.

Święta Tereska, moja ulubiona święta, nigdy nie przestała mnie zadziwiać. Nie tylko tym, że aż dwa razy uratowała mi życie. Mam też wrażenie, że za jej sprawą pogodziłam się z dziećmi po wielu latach rozłąki. Dwóch moich synów, w wieku czterech i siedmiu lat, zostało mi gwałtownie zabranych i wywiezionych z kraju przez ich ojca. Wyjechał z nimi do Libanu, gdziemieszkała jego rodzina. Byłam załamana, myślałam, że życie dla mnie już się skończyło. Po wielu wysiłkach uzyskałam dokumenty zezwalające na „poszukiwania i zatrzymanie” dzieci. Pojechałam do Libanu. Tam dowiedziałam się, że ojciec zabrał je do Syrii, której moje papiery, niestety, nie obejmowały. W Libanie spędziłam osiem miesięcy, próbując skontaktować się z władzami lokalnymi i rodziną męża. Bezskutecznie. W końcu groźba wojny domowej sprawiła, że musiałam wrócić do domu. Czułam się pokonana, wydawało mi się, że nigdy już nie zobaczę swoich synów.

Nie dałam jednak za wygraną. Po jakimś czasie dowiedziałam się od osoby, którą poznałam w czasie tej tułaczki, że dzieci przebywały na wakacjach w Anglii. Pojechałam tam i wynajęłam detektywa, żeby odszukał chłopców. Było to tym trudniejsze, że angielski system prawny przy wjeździe do kraju przewiduje dokumenty tylko dla dzieci powyżej lat szesnastu. Jednak po roku policja zlokalizowała mojego eksmęża i synów. Radość z odnalezienia dzieci szybko zmieniła się w smutek: przekonałam się, że mąż „naszpikował ich” kłamstwami na mój temat i że nie chcą mieć ze mną nic wspólnego (mieli już wtedy trzynaście i piętnaście lat). Zdecydowałam się wszcząć postępowanie sądowe, którego skutkiem był wyrok: dzieci są „w dyspozycji Korony”, co oznaczało, że nie mogą opuścić Anglii. Napisałam do chłopców wiele listów, wysyłając je na adres szkoły. Rok później odwiedziłam ich. Spotkałam się z całkowitym odrzuceniem. Nie pozostało mi już nic innego, jak pogodzić się z tą smutną rzeczywistością.

Dopiero po wielu latach, w czasie choroby, przyszło mi do głowy, aby poprosić świętą Tereskę — moją świeżo znalezioną duchową przyjaciółkę — o wstawiennictwo w tej sprawie. W tym czasie zmarł mój jedyny brat. Poprzez „zbieg okoliczności” jeden z wielu jego znajomych w Kanadzie (dokąd często podróżował), dowiedział się o mojej sytuacji i skontaktował z kimś w Europie. W rezultacie któregoś dnia dostałam od mojego starszego syna list z kondolencjami z powodu śmierci brata. Syn miał już trzydzieści sześć lat, mieszkał w Hiszpanii. Dołączył do listu pojednawcze słowa. Pospieszyłam do Hiszpanii. Powitał mnie czule. Okazało się, że młodszy syn mieszka w Dublinie, w Irlandii. Zadzwoniłam do niego, długo rozmawialiśmy.

W ostatnim dniu pobytu w Hiszpanii zapytałam syna, czy ma i może mi dać jakieś zdjęcia z bratem i jego rodziną. Miał tylko jedno, zrobione w pubie w Irlandii. Kiedy je zobaczyłam, o mało nie zemdlałam: na ścianie, za dziećmi i ich rodzinami, wisiał obraz świętej Tereski. Uśmiechała się do mnie. Wydawało się, jakby aparat fotograficzny specjalnie chciał ją uwiecznić, tymczasem osoby na zdjęciu zupełnie nie wiedziały, o kogo chodzi! Nikt z nich nie zdawał też sobie sprawy z mojego do niej nabożeństwa ani próśb o jej wstawiennictwo. Zadałam sobie trud, żeby dowiedzieć się, w jakim to było pubie. Skontaktowałam się z właścicielami. Chciałam uzyskać od nich potwierdzenie wstawiennictwa świętej, choć w głębi serca nie miałam wątpliwości. Otrzymałam odpowiedź e-mailem: Tak, to rzeczywiście portret świętej Teresy z Lisieux, ale „nie jest na sprzedaż”.

Gilda Therezinha, Brazylia

W: E. Ficecelli, Kwiatki świętej Tereski, czyli deszcz róż, Kraków 2005.

Łaski - Teresa miała mnie na oku

Najpierw nieodparcie pociągały mnie intrygujące zjawiska, takie jak cuda eucharystyczne, przeżycia mistyczne, stygmaty i objawienia. Były to pojęcia całkowicie obce mojemu luterańskiemu doświadczeniu. Stopniowo jednak zaczęłam interesować się historią Kościoła, sakramentami, soborami, doktryną, apologetyką (wyjaśnianiem i obroną wiary), a także świętymi. Kiedy zaczynałam czytać żywoty świętych, odkryłam, że ich ogromne znaczenie dla nas polega nie tylko na przykładzie życia, ale i na tym, że mogą stanąć przed tronem Bożym i wstawiać się za nami. Wtedy też poznałam świętą Teresę z Lisieux i zdałam sobie sprawę z wpływu, jaki wywarła na moje życie. Po raz pierwszy święta Teresa — całkiem dosłownie — stanęła na mojej drodze, kiedy miałam około ośmiu lat. Pewnego dnia, idąc do szkoły, zauważyłam na chodniku coś połyskującego. Był to medalik. Z jednej strony widniała podobizna młodej kobiety w welonie, trzymającej jakiś, niezbyt dla mnie czytelny, przedmiot; z drugiej — tajemniczy napis: „Po śmierci spuszczę deszcz róż”. Byłam wtedy protestancką uczennicą i uznałam, że chodzi o Matkę Boską, choć nie wiedziałam, dlaczego mowa jest o różach. Tego samego dnia pokazałam medalik mamie. Pozwoliła mi go zatrzymać i stwierdziła, że prawdopodobnie nie ma on większej wartości. Była to dość niezwykła reakcja, bowiem moi rodzice w tym czasie mieli katolicyzm w niezbyt wysokim poważaniu.

Włożyłam medalik do kasetki z biżuterią i przestałam się nim zajmować. Dopiero kiedy przyjęłam katolicyzm, już jako osoba dorosła, i zaczęłam czytać żywoty świętych, rozpoznałam na medaliku świętą Teresę. Wtedy uderzyła mnie myśl, że ta karmelitańska mniszka w jakiś sposób i w jakimś celu miała mnie „na oku” od dzieciństwa. Zaczęłam przypuszczać, że znalezienie medalika było częścią jakiegoś planu. Stąd zrodził się zamysł przeczytania „Dziejów duszy”, autobiografii Teresy. Stało się to dla mnie głębokim przeżyciem. Podziwiałam wiarę i stanowczość tej młodej katoliczki, która przewalczyła nieśmiałość i wkradła się w zamknięte dla turystów rewiry rzymskiego Koloseum, żeby oddać cześć ziemi, na której ginęli święci męczennicy, czy — z jeszcze większą śmiałością — odważyła się u stóp papieża prosić o pozwolenie wstąpienia do Karmelu.

W pewnym sensie święta Teresa przypominała mi postać Jo z „Małych kobietek” Louisy May Alcott. Chciałam być właśnie taka jak Tereska: oddana, pełna ufności i zapału, a przede wszystkim zapominająca o sobie. Jej życie było przygodą i tryumfalną wędrówką. Była wspaniałym wzorem zbliżenia się do Boga na „małej drodze” duchowej. Pozwoliła mi zobaczyć wiele miejsc w moim życiu, które wymagały przemiany. W tym czasie nie wzywałam jej wstawiennictwa, gdyż dla świeżo upieczonej katoliczki idea ta była jeszcze obca. Prośba o znak róż wydawała mi się nawet trącąca zabobonem...

Świętej obcowanie

Pewnego dnia, w czasie rekolekcji, naszło mnie dręczące pytanie: czy moja, zmarła przed dziesięcioma laty, matka poszła do nieba? Modląc się w pokoju zapytałam o to świętą Teresę i niezbyt pewnie poprosiłam o potwierdzenie w formie czerwonej róży. Niemal natychmiast na drzewo przed oknem nadleciał czerwony ptaszek i zaczął raźnie śpiewać. Przyglądałam się mu z uwagą, zastanawiając się, czy to aby nie jest ów znak. Po chwili zjawił się młody seminarzysta ubrany w jaskrawo czerwony sweter. Patrzyłam na niego sceptycznie. Byłam przekonana, że zaczynam mieć urojenia. Upierając się przy tej odpowiedzi, poszłam na Mszę świętą kończącą dni skupienia. Po pięknej uroczystości udałam się, wraz uczestnikami rekolekcji, na ostatni wspólny posiłek. I co zobaczyłam? Na każdym talerzu leżała kartka z modlitwą i wizerunkiem świętej Teresy z Lisieux. Trzęsącymi rękami otworzyłam składankę; wypadła z niej róża z czerwonego jedwabiu... W tym momencie rozwiały się moje wątpliwości co do tego, gdzie była moja matka, i zarazem co do modlitw o wstawiennictwo świętej Teresy.

Po jakimś czasie mój najstarszy syn, Michael, wrócił ze szkoły z zadaniem przygotowania prezentacji na temat wybranego świętego. Opowiedziałam mu, oczywiście, o świętej Teresie. Gdy doszłam do epizodu z różami, jego ciekawość wzrosła. Raczej pragmatyczne dziecko chciało się przekonać samo. Zapytałam, czy ma jakąś intencję, w której chciałby się pomodlić. Natychmiast odpowiedział, że chce wiedzieć, czy pani Reed jest w niebie. Zdziwiło mnie to trochę, ale i wzruszyło, że ciągle pamięta o ukochanej sąsiadce, przybranej babci, którą stracił rok wcześniej. Poprosiliśmy świętą Teresę o kwietny znak. Uprzedziłam niecierpliwego syna, że trzeba dać świętej trochę czasu. Dwa dni później, kiedy wśród rozlicznych zajęć zapomniałam już o naszej rozmowie, zaalarmował mnie jego krzyk: „Mamo! Mamo!”. Głos dochodził z kuchni. Szybko zbiegłam po schodach, czując, że musiało zdarzyć się coś ważnego. Kiedy wbiegłam do kuchni, Michael nerwowo podskakiwał. „Mamo!” — wołałz radością. — „Moja modlitwa została wysłuchana! Dostałem kwiat! Dostałem kwiat! Pani Reed jest w niebie!”. Spojrzałam w kierunku, który wskazywał: na kuchennym stole, w wazonie, stała żółta róża. Otworzyłam ze zdziwienia usta i nagle pojęłam. Otóż poprzedniego wieczoru, zbierająca się raz w tygodniu, grupa biblijna miała w naszym domu spotkanie. Jak zwykle pan Reed przyniósł kwiat, mający symbolizować obecność jego zmarłej żony. Często przynosił żółtą różę, jej ulubioną, a ta pochodziła z krzewu, który posadziliśmy na jej pamiątkę. Sprzątając po spotkaniu zauważyłam, że pan Reed zapomniał ją zabrać. Miałam mu ją odnieść (mieszka w domu naprzeciwko), ale zrobiło się późno i postanowiłam odłożyć to do następnego rana. Postawiłam różę na stole i poszłam spać.Michael widział to zupełnie inaczej. Liczyła się tylko róża, przyniesiona specjalnie dla niego przez niebieskiego posłańca. „Święta Teresa z pewnością wysłuchała twoje modlitwy — przyznałam. — Nie tylko przysłała ci kwiat, ale i kwiat z krzewu pani Reed. Czy mógłby być lepszy znak, że pani Reed jest w niebie?”. Uściskałam go. Po policzku spływała mi łza. Prawdziwym cudem nie była róża. Cieszył mnie widok uszczęśliwionego syna, pełnego ufności w Bożą opiekę. Wiedziałam, że to doświadczenie nauczy go więcej niż szkolne wypracowanie. Jego życie, jak i moje, wzbogaci ufna wiara w świętych obcowanie, jeden z największych darów Bożych.

Wsiadłam w wehikuł Pana Boga

Jakieś dwa lata po drobnym, ale znaczącym epizodzie z różą, chciałam zrezygnować z pracy jako specjalista od praw autorskich w reklamie, czym zajmowałam się przez długie lata. Pragnęłam zająć się pisaniem książek dla dzieci, co było moim marzeniem od dzieciństwa. Przedsięwzięcie to okazało się jednak trudniejsze, niż się spodziewałam. Zniechęcona całą serią listów, odrzucających moje propozycje, wpadłam na pomysł całkowitej zmiany kierunku i napisania artykułu o doświadczeniu mojego syna ze świętą Teresą. Wysłałam tekst do kilku pism katolickich. Dodam, że od wielu lat gorąco się modliłam, by Bóg użył moich talentów na swoją chwałę. Dzień po dniu prosiłam, abym stała się narzędziem przybliżającym ludzi do Niego. Wznosiłam tę modlitwę nie bez pewnego strachu; choć pragnęłam być otwarta na Bożą, a nie własną wolę, w głębi serca miałam nadzieję, że powoła mnie jako pisarkę...

Wtedy moje życie przybrało nieoczekiwany obrót: stwierdziłam, że oczekuję czwartego dziecka. Byliśmy szczęśliwymi rodzicami trzech zdrowych i udanych chłopców, a ja miałam już czterdziestkę. Pragnęłam raczej poświęcić więcej wolnego czasu i energii na pisanie, gdyż dzieci były trochę odchowane. Niemowlę i obowiązki z nim związane to nie było coś, co by mnie w tym momencie pociągało... Kiedy odpoczywałam któregoś dnia, użalając się nad sobą i zmęczona porannymi nudnościami, mąż podał mi list, który właśnie nadszedł. Z największym zdziwieniem stwierdziłam, że był to list zawierający akceptację, choć nie dotyczył żadnej z moich książek: „Catholic Parent Magazine” zamierzał opublikować historię o świętej Teresie.

Zrozumiałam, że Bóg wreszcie przyjął moją gotowość. Kiedy miałam czterdzieści lat, byłam zajęta trójką dzieci i oczekiwałam czwartego, On zadecydował, że nadszedł czas... Poczułam, że to był początek czegoś wyjątkowego i ważnego, jakiejś misji. Taka miała być moja, ale i Boża, droga dotarcia do wielu ludzi, droga poprzez pisanie, które tak mnie pociągało! Wydawało się, że u jej początków stała święta Teresa. Niedługo potem miałam na swoim koncie kilka opublikowanych artykułów i kontrakt na serię katolickich książeczek dla dzieci. Bóg prowadził wehikuł, a ja znalazłam się wśród jego pasażerów.

Pomysł niniejszej książki powstał wtedy, gdy dostałam list od ciotki. Przeczytała z zainteresowaniem mój artykuł o świętej z Lisieux i przesłała mi własne świadectwo wstawiennictwa Małego Kwiatka. Kiedy czytałam jej historię, przyszło mi do głowy, że zbiór takich świadectw wiary mógłby utworzyć ciekawy zbiorek. Aura wokół pielgrzymki relikwii świętej Teresy po świecie, w tym po Stanach Zjednoczonych, wzmocniła we mnie poczucie, że nadszedł czas na taką książkę. Na myśl o tym projekcie ogarniał mnie wielki pokój. Ufałam, że Teresa zajmie się szczegółami.

Aby nie zboczyć z drogi

Mnie samej nie było dane zobaczyć relikwii, kiedy podróżowały one po Stanach Zjednoczonych, bo dziecko miało się urodzić lada dzień. Ciągle jednak śledzę peregrynację relikwii Teresy i uważam, że jest to niezwykłe, wiele znaczące i podnoszące na duchu wydarzenie, nie tylko w skali naszego kraju, ale i świata. Przecież tak niedawno w USA dotknął nas skandal obyczajowy. Obserwujemy podziały, brak powołań kapłańskich i zakonnych, słabe wykształcenie religijne dorosłych, mniejszy udział wiernych we Mszy świętej i sakramentach. To wszystko robi wrażenie, iż świat szybko się sekularyzuje. W przeciwieństwie do tej smutnej rzeczywistości, dziewiętnastowieczna mniszka zdaje się bez wysiłku przyciągać ludzi do pobożności, kultu i głębokiej wiary.

Pociągnij mnie za sobą! Pobiegnijmy do wonności olejków twoich! (LXX i Wlg) — ten, ulubiony Teresy, werset z Pieśni nad Pieśniami był dla niej odkryciem. Pojęła i mówiła to Bogu: „Kiedy dusza pozwoli zniewolić się wonią Twoich olejków, nie może już biegnąć sama, wszystkie dusze, które kocha, biegną za nią. Dzieje się tak bez przymusu, bez wysiłku, jest to naturalną konsekwencją Twojego przyciągania” („Dzieje duszy”). Ale kiedy z zapałem i miłością podążamy za świętą z Lisieux i jej cudowną duchowością, musimy uważać, żeby nie zboczyć z drogi.

Trzeba zrozumieć, że święci są darem Boga, łaskawie nam ofiarowywanym. Są to ludzie wybijający się w historii za sprawą wyjątkowej miłości i posłuszeństwa, istoty będące teraz w niebie, gotowe nam pomagać. Tylko od nas zależy, czy skorzystamy z tej możliwości. Nie jest to rzecz nakazana ani też nie uczyni z nas lepszych chrześcijan. Trzeba koniecznie pamiętać, że święci są jedynie drogą do Boga. Oni nie są nigdy źródłem cudów, bowiem tylko Bóg czyni cuda.

Kiedy odkrywamy świętego, kogoś, kto zrobił na nas wielkie wrażenie, to przybliżając się do niego poprzez emocje, powinniśmy w końcu przybliżyć się do Boga. Jeśli tak się nie dzieje, to coś nie jest w porządku. Musimy widzieć naszego świętego we właściwej perspektywie. Inaczej mówiąc, możemy kochać Teresę, rozmawiać z nią w modlitwie, szanować ją jako świętą, lecz nie możemy obdarzać jej najwyższą czcią, bo ta należy się wyłącznie Bogu.

Tereska nigdy nie szukała własnej chwały, każdy jej gest i poryw serca miał na celu jedynie chwałę Bożą. Wyraźnie powiedziała, że musi poprosić Boga o pobłogosławienie róż, zanim spuści je na ziemię — to Pan Bóg o wszystkim decyduje. Dlatego też, kiedy zwracamy się do Małego Kwiatka, nie dzieje się to w próżni, jednak nasze modlitwy są wysłuchiwane, gdy bierzemy przykład ze świętej Teresy poprzez ufne powierzenie naszych spraw Bogu.

W niniejszym zbiorze świadectw, które oscylują między zwykłymi, a niezwykłymi, często będzie powtarzać się słowo „nowenna”. Jak wiadomo, jest to tradycyjna chrześcijańska modlitwa, która najczęściej odbywała się w ciągu dziewięciu dni między Wniebowstąpieniem a Zesłaniem Ducha Świętego, na wzór modlitwy w Wieczerniku, kiedy to Maryja i Apostołowie, modląc się razem, oczekiwali na przyjście Ducha Pocieszyciela.

Praktyka odmawiania nowenny do świętej Teresy nie należy do tradycji karmelitańskiej. Zapoczątkował ją ojciec Putigan, jezuita, w latach dwudziestych, kiedy Teresa została przedstawiona do kanonizacji. Gdy ludzie znaleźli się pod urokiem osobowości i duchowości Małego Kwiatka, praktyka ta rozpowszechniła się i trwa po dzień dzisiejszy. Siła tego typu modlitwy nie leży w słowach czy liczbie dni, w których się ją odmawia (istnieje też popularna pięciodniowa nowenna do świętej Teresy), ale w stałości wiary. Trzeba przecież dyscypliny i wysiłku, aby modlić się przez dłuższy czas. Sam Jezus zaleca nam stałość w modlitwie. Gdy szukamy Bożego pośrednictwa, nowenna nie jest, oczywiście, konieczna. Konieczna jest natomiast modlitwa płynąca z serca, wiara, ufność i całkiem wystarczą nasze słowa. Sama Teresa przedkładała spontaniczną i ciągłą rozmowę z Jezusem nad sformalizowane modlitwy, takie jak różaniec. Najważniejsze jest to, że modlitwa jest rozmową z Bogiem i powinniśmy mówić językiem, który nam odpowiada i najlepiej wyraża nasze uczucia.

Prośba o znaki

Ojciec Putigan zapoczątkował również praktykę zwracania się do świętej Teresy z prośbą o różę albo inny kwiat na znak, że nasza modlitwa została usłyszana. Co zaś dotyczy zapachu róż, czasem również kojarzonym z modlitwami do świętej, ma on związek z jej grobem. Teresa została pochowana na cmentarzu publicznym, a nie na terenie klasztornym, ponieważ w tym okresie panowały we Francji bardzo surowe prawa, nieprzychylne religii. Okazało się to opatrznościowe, ponieważ setkom tysięcy pielgrzymów dało bezpośredni dostęp do jej grobu przez dwadzieścia sześć lat, aż do momentu kiedy — po beatyfikacji

— jej szczątki przeniesiono do karmelitańskiej kaplicy. W tym czasie odnotowano tysiące cudów, przypisywanych świętej. Kiedy otwarto jej grób, wszyscy obecni poczuli mocną woń róż...

Konieczna jest roztropność, gdy chcemy prosić o róże czy inny widzialny znak, że Teresa nam pomaga w jakiejś sytuacji. Musimy pamiętać, że ona sama nie prosiła i nie polegała na żadnym fizycznym znaku Bożym. Nigdy nie twierdziła, że posiada wizje czy słyszy głosy, że ma dar stygmatów czy bilokacji. Co więcej, jej wiara poddana została próbie, kiedy radość, z jaką doświadczała Boga, została jej odebrana podczas „straszliwej nocy” ostatnich osiemnastu miesięcy życia. Bez żadnych znaków potwierdzających, że istnieje Bóg i niebo, była jednak w stanie żyć wiarą. Jej świadectwo powinno być dla nas szczególną lekcją.

W Piśmie Świętym Jezus przestrzega nas, abyśmy nie byli jak ci, ciągle domagający się znaków. Mimo że dokonał niebywałych czynów, stale znajdowali się tacy, którzy nie chcieli uwierzyć. W ostatecznym rozrachunku nie wychwalamy Jezusa za to, że czynił cuda, tylko oddajemy Mu cześć, dlatego że jest Synem Bożym i umarł dla naszego zbawienia. Powinniśmy się kierować podobnym myśleniem, a Teresę widzieć nie jako cudowną dostarczycielkę róż, ale mężną kobietę, która — poprzez tysiące drobnych decyzji i ofiar — wypracowała świętość i zasłużyła na miejsce w niebie.

Z drugiej jednak strony nie należy wątpić w to, że Pan Bóg

— aby zwrócić naszą uwagę — może działać, jak Mu się podoba, wedle własnej woli. Trudno też nie dostrzegać faktu, że sto lat po śmierci Teresy róże ciągle na nas spływają. Niektóre przypadki są tak spektakularne, że nawet rozbrajają cyników: kwiaty pachną i nie więdną, kwitną w zimie, różane płatki wydają się lecieć z nieba. Mniej cudowne zdarzenia sceptyk może przypisać przypadkowi. Ale tak naprawdę jaka jest różnica między przypadkiem a cudownym zrządzeniem? Ta różnica wynika z wiary, o czym świadczą historie zawarte w tej książce.

Prośba o znaki przypomina mi zabawną anegdotę, którą opowiedział mi Bob, mężczyzna poznany w czasie którychś rekolekcji. Bob uszkodził sobie kręgosłup i stracił pracę. Kiedy leczył się i przebywał w domu, przeczytał autobiografię świętej Teresy. Zaciekawiły go pogłoski o kwietnym znaku. Chciał sam się przekonać. Postanowił więc poprosić świętą o znak ptaka. „Ptaka?” — zapytałam zdziwiona. Bob nieśmiało potaknął. Sam nie wiedział, dlaczego w modlitwie poprosił akurat o znak ptaka. Któregoś dnia, leżąc na sofie, patrzył na belki stropowe swojego domu, zbudowanego wedle projektów częstych w południowowschodnich rejonach Stanów. Po chwili wydało mu się, że tuż przy belce widzi coś, co mogło być ptasim ogonem. Przyglądnął się z bliska i stwierdził, że był to ogon małej jaszczurki, typowej dla tej okolicy. „Nie chodziło mi o jaszczurkę — powiedział do siebie. — Prosiłem o ptaka”. Po chwili przestał o tym myśleć. W tym momencie jakiś ptaszek przyfrunął na patio, tuż obok szklanych drzwi. Zanim się zatrzymał, podskoczył kilka razy. Potem spojrzał w dół i podniósł coś małego. Podskoczył jeszcze kilka razy, podrzucił to coś pod same drzwi i odleciał. Zaintrygowany Bob wstał, schylił się i podniósł... kwiatek. Jaki może być wniosek z tej opowiastki? Być może święta Teresa przypomina nam, że powinniśmy poważnie podchodzić do naszych próśb modlitewnych. A może daje do zrozumienia, że ciągle jeszcze posiada poczucie humoru, z którego znały ją inne karmelitanki? I jeszcze jedno — historie, które będziecie czytali, pokazują zwrotny punkt w życiu duchowym ludzi: chwile olśnienia, delikatne dotknięcia Bożego pokoju, momenty zrozumienia, że ktoś nas słucha, opiekuje się nami i nas kocha. Są to dla opowiadających cenne i intymne chwile. Dzielą się nimi, aby pokazać różne drogi, na których doświadcza się wstawiennictwa Tereski, karmelitanki z Lisieux.

Wyjść Bogu naprzeciw

Nie jest moim zamiarem wzbudzanie fałszywych nadziei poprzez dowodzenie, że orędownictwo opisane w tych historiach jest typowe czy zagwarantowane. Czasami — jak zapewne tego kiedyś doświadczyliśmy — modlitwy wydają się nie wysłuchane, a w każdym razie nie tak, jak byśmy sobie tego życzyli. Czasem odpowiedź jest po prostu odmowna. Należy pamiętać, że święta Teresa nie zajmowała się w życiu proszeniem o pomyślne przypadki dla siebie — prosiła o łaskę Bożą, aby mogła podołać temu, co stawało na jej drodze.

Bez wątpienia, najgłębsze doświadczenia duchowe mogą pojawiać się w momentach ciemności i rozczarowania, kiedy nie ma happy endu, i aby rozpoznać wolę Bożą, musimy pilniej badać siebie i sytuację. Musimy, jak Tereska, mieć wiarę, że Bóg zna nasze potrzeby, nawet zanim je rozpoznamy, i wie, co jest dla nas najlepsze. Dlatego też w przytoczonych historiach nie koncentrujmy się nadmiernie na różach, ale podziwiajmy wiarę, która wzmocniła się, prowadząc do wzrostu duszy.

Myślę, że możemy się z tym zgodzić, iż wielu jest wspaniałych świętych, których warto naśladować. Przez wieki Kościół skrzętnie podnosił do tej godności ludzi, na których możemy wzorować nasze zachowanie i duchowość. Fakt, że Jan Paweł II beatyfikował więcej świętych niż wszyscy wcześniejsi papieże razem wzięci, podkreśla znaczenie, jakie ci niebiescy pomocnicy mają dla nas dzisiaj.

Święta Teresa z Lisieux cieszy się jednak wyjątkową popularnością. Być może łatwość szczególnego z nią kontaktu pochodzi stąd, że jest nam stosunkowo bliska w czasie, jest nam współczesna. Może ma to związek z faktem, że była absolutnie szczera w kwestii swoich słabości i posiadała niezmąconą ufność, że Bóg mimo to ją kocha (na pewno z tej lektury powinniśmy wyciągnąć dla siebie taki wniosek). A może bliskość Teresy wynika przede wszystkim z tego, że Bóg dał jej pragnienie rozpoczęcia misji po śmierci? Bóg działał w jej sercu, i to przesłanie jest ciągle żywe, ciągle przemawia do naszych serc i je przemienia. Deszcz jej róż spływa na nas z góry. Powinniśmy zwrócić się ku niemu, wyjść naprzeciw.

W: E. Ficocelli, Kwiatki świętej Tereski czyli deszcz róż, Kraków 2005.